20 listopada 2016

Miłosierni dla Boga?

Kiedy dzisiaj włączyłem telewizor trafiłem na wywiad z jakimś księdzem czy zakonnikiem katolickim. Dziennikarz pytał o podsumowanie ogłoszonego przez kościół katolicki na początku roku tzw. Roku Miłosierdzia. Indagowany mówił bardzo składnie i potoczyście i przez chwilę postanowiłem go posłuchać. I oto dowiedziałem się ku mojemu zdziwieniu, że miniony rok miał być także rokiem naszego miłosierdzia w stosunku do Boga! Nie mogłem uwierzyć własnym uszom i postanowiłem posłuchać uzasadnienia. Dowiedziałem się z niego, że (w skrócie) powinniśmy zrobić Bogu tę łaskę i odpowiedzieć na Jego wezwanie do nas bo przecież Bóg pragnie być z nami i nie chce być sam. No to okażmy Mu miłosierdzie.
Trudno to komentować, trudno zrozumieć ten tok rozumowania – jak nieforemne gliniane naczynie może okazać miłosierdzie w stosunku do swojego Stwórcy (przywołując obraz użyty przez apostoła Pawła w Liście do Rzymian 9:20). Wyłączyłem telewizor i zacząłem zastanawiać się, że nawet w kręgach ewangelicznie wierzących chrześcijan spotykamy się niestety z takim obrazem „biednego” Boga, który robi wszystko byśmy tylko łaskawie zechcieli się do Niego zwrócić.
Z czego wynikają takie oczywiste aberracje w patrzeniu na dzieło odkupienia i przede wszystkim na Majestat Wszechmogącego Pana i Stwórcy? Myślę, że (jak to niestety zwykle bywa z wszelkimi chrześcijańskimi błędami) u podstaw leży nieznajomość Słowa Bożego i Jego wybiórcza, pobieżna lektura (lub wręcz bazowanie na funkcjonujących w tzw. powszechnej świadomości fragmentach i kalkach niezbyt wiernie cytowanych).
Najbardziej chyba zawinił obraz „biednego” Jezusa stojącego u drzwi naszego serca i cierpliwie kołaczącego żeby go wreszcie wpuścić. No cóż, czy nie należy Mu się w takiej sytuacji nasze miłosierdzie? W tłumaczeniu Biblii Warszawskiej rzeczywiście czytamy: Oto stoję u drzwi i kołaczę; jeśli ktoś usłyszy głos mój i otworzy drzwi, wstąpię do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze mną. [Objawienie Jana 3:20] i bardzo łatwo wyrwać ten fragment z kontekstu jednego z listów Chrystusa do zborów. Większość tłumaczeń mówi o pukaniu, co wzbudza już inne skojarzenia (to kołatanie kojarzy nam się z takim pełnym pokory i skromności proszeniem), ale warto zajrzeć też do Przekładu Współczesnego Nowego Testamentu i przywołać także wiersz wcześniejszy: Tych, których kocham, wychowuję z całą surowością. Bądź więc gorliwy i nawróć się. Uważaj, bo już stoję przed drzwiami i pukam. Kto usłyszy mój głos i otworzy drzwi, wejdę do jego domu na wspólną ucztę.
Obraz Jezusa cierpliwie kołatającego trochę się zmienia, prawda? To „dobijanie się” do serca grzesznika zyskuje czytelny związek z nadchodzącym sądem i ostrzeżeniem przed karą. Przestaje być słodko i jeżeli mówić o miłosierdziu to raczej trzeba by o nie błagać Boga.

9 listopada 2016

Ty

Ostatnio sporo słucham chrześcijańskich stacji radiowych. Pieśni i piosenki, jedne zapadające w pamięć, chwytające za serce, inne wpadające jednym uchem i wylatujące drugim, jedne pięknie zaśpiewane i zagrane, inne wręcz na pograniczu fałszu. Takie to uroki radiowej składanki. Jednak zdarzają się także takie utwory, które budzą po prostu moje zdziwienie. Kontekst (czyli fakt, że piosenka była emitowana w radiu chrześcijańskim) sprawia, że staram się odczytywać tekst jako mówiący o Bogu czy Jezusie. Gdybym jednak nagle włączył radio i nie spojrzał na jego wyświetlacz byłbym zapewne przekonany, że właśnie nadawany jest typowy utwór o tzw. miłości, miłości do drugiego człowieka. Chcę być przy tobie, chcę byś mnie przytulił, zabierz mnie do domu… - i tym podobne. Ani razu nie jest wyśpiewane Boże imię, ani razu nie pojawia się cokolwiek, co pozwala odczytać, że chodzi o Osobę Wszechmocnego, Świętego Pana i Zbawiciela.
Takie refleksje przybrały jeszcze na sile po niedzielnym koncercie Mate.O w moim zborze, w czasie którego zabrzmiały pieśni uwielbienia, pełne czci, bojaźni, radości ze zbawienia. Święty, święty, święty, Boże niezmierzony - huczało w sali i trudno było nie wielbić Pana razem z artystami.
„Pieśni naszych ojców” - zatytułowany był koncert i jest to tytuł znamienny. Nie zamierzam upraszczać zjawiska i twierdzić, że tylko nasi ojcowie w wierze, czyli pokolenie dzisiejszych chrześcijan-seniorów wielbiło Boga z czcią i bojaźnią a dzisiaj stajemy przed Nim z rękami w kieszeniach i bąkamy tylko coś pod nosem. Nie, tak z pewnością nie jest, byłoby to uproszczenie i krzywdzące wielu uogólnianie. Ale trudno mi sobie wyobrazić by kilkadziesiąt lat temu w jakimkolwiek zborze wierzącym zgodnie ze Słowem Bożym podrygiwano w rytmie jakiejś mantry typu „Tylko ty, tylko ty, tylko ty…”
Jak będzie dalej, czy takie piosenki, zamieniające obraz świętego Boga na partnera i kumpla będą dominowały? Niestety już dominują w wielu zborach ale wiele też wraca do wielozwrotkowych, pełnych treści pieśni sprzed lat np. ze Śpiewnika Pielgrzyma. Obawiam się jednak, że z czasem będą coraz bardziej wypierane. Wielu przywódców zborów sądzi też zapewne, że dzięki miłosnym pioseneczkom łatwiej pozyskają młodych, niewierzących ludzi. „Patrzcie, śpiewamy Bogu tak jak można śpiewać do dziewczyny czy chłopaka, to taka sama miłość. Chodźcie z nami, pośpiewajcie też a w trakcie możecie się też poprzytulać i pośpiewać to samo do siebie” - powiedzą.

A co powie Bóg?

3 listopada 2016

Z dalekiego kraju

Niedawno ponownie rozmyślałem nad znaną chyba nawet niezbyt wytrawnym czytelnikom Biblii przypowieścią Jezusa o tzw. marnotrawnym synu. Wielu kaznodziei zwraca uwagę, że tak naprawdę jej głównym bohaterem jest ojciec. Jezus opowiedział przecież tę historię by zilustrować prawdę o tym, jak Bóg cieszy się z każdego nawróconego grzesznika (od tego rozpoczyna opowieść: Taka, mówię wam, jest radość wśród aniołów Bożych nad jednym grzesznikiem, który się upamięta. [Ewangelia Łukasza 15:10])
Ja chcę jednak zwrócić uwagę na syna. Myślałem ostatnio jak potoczyłyby się jego losy, gdyby nie to, że nastał wielki głód w owym kraju i on zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł więc i przystał do jednego z obywateli owego kraju, a ten wysłał go do swej posiadłości wiejskiej, aby pasł świnie. I pragnął napełnić brzuch swój omłotem, którym karmiły się świnie, lecz nikt mu nie dawał. (15:14-16). Podejrzewam, biorąc pod uwagę pierwszą część jego historii, że nadal wiódłby życie playboya, a może nawet zrobiłby jakąś sporą „karierę” jako wyjątkowej klasy hulaka i utracjusz. Raczej nie podejrzewam, że wróciłby kiedykolwiek do ojca a jeżeli już to pewnie w trumnie czy raczej w ossuarium J.
Jedynie dramatyczne wydarzenia sprawiły, że zaczął zastanawiać się nad swoim losem i przyszłością i ostatecznie podjął niełatwą przecież decyzję o powrocie do ojca. Czy nie pokazuje nam to pewnej ważnej prawdy? Kiedy wiedzie nam się dobrze rzadko miewamy refleksyjne nastawienie a fajne i dostatnie życie zagłusza nasze sumienie, poczucie wstydu czy obowiązku wobec innych. Dopiero gdy „karta się odwróci” zaczynamy się zastanawiać nad sobą. „Jak trwoga to do Boga” – mówi przysłowie i jest chyba jednym z niewielu będących prawdziwą ludową mądrością.
„Doświadczenia krańcowe” (katastrofa, utrata bliskich, choroba, perspektywa śmierci, zdrada) są impulsami do szukania rozwiązania i przemiany myślenia. Ludzie nawracają się pod wpływem głoszenia im Ewangelii, świadectw, Słowa Bożego, kazań, pieśni ale także często odnajdując Boga jako jedyne rozwiązanie swoich problemów, które wydają im się beznadziejne. Ludzkie możliwości się kończą, zaczyna się szukanie tego, który jest Wszechmocny.
Ja sam, mimo że poznałem już ewangelię, czytałem Słowo Boże, sporo wiedziałem i rozumiałem, potrzebowałem jak się okazało impulsu (bolesnego patrząc po ludzku), który pokazał mi, że sam mogę jedynie podążać do nikąd, że muszę odnaleźć Tego, który jest jedyną Drogą, Prawdą i Życiem.
Z historii o synu – utracjuszu możemy wydobyć jeszcze co najmniej jedną prawdę. Odjeżdżając od ojca w świat (wszak miał fundusze by wynająć sobie jakiś niezły zapewne środek transportu) do dalekiego kraju nie brał zapewne pod uwagę, że przyjdzie mu z tak daleka wracać na piechotę i to jeszcze na bosaka. A tak się sprawy potoczyły. Ważne byśmy zobaczyli determinację syna do powrotu (nawrócenia) także w tym. Przejść pieszo i w śmierdzących łachmanach pewnie sporo ponad sto kilometrów („daleki kraj” w realiach bliskowschodnich to pewnie co najmniej tyle) to nie przelewki. A jednak syn był zdecydowany by poświęcić nie tylko swoje siły i zdrowie ale także reputację i za wszelką cenę powrócić. Cała wieś widziała go wyjeżdżającego w świat, otoczonego bogactwem. Teraz cała wieś widziała go powracającego w opłakanym stanie i pewnie aż huczało od plotek i zawiści. Syn nic sobie z tego nie robił i powinniśmy się od niego uczyć. Każde upokorzenie warto znieść by wrócić do Ojca, paść Mu w ramiona i zyskać Jego przebaczenie. Syn uczy nas czym jest pokuta, będąca niezbędnym elementem nawrócenia.
Każdy z nas wraca do Ojca w śmierdzących łachmanach grzechu. Nie ma innego sposobu powrotu jeżeli tylko jest to prawdziwy powrót.

17 października 2016

Rozmyślania nad talerzem

„Panie pobłogosław te dary, które będziemy spożywać” – oto standardowa modlitwa, która chyba najczęściej brzmi przy chrześcijańskich stołach. Ostatnio sporo myślałem o tych modlitwach, które wznosimy do Boga przed posiłkiem. Jak często – szczególnie dla wierzących ludzi od dziecka wychowujących się w chrześcijańskich domach – jest to tylko rytuał, element dnia? Nie mnie to oceniać i nie mnie nad tym utyskiwać.
A jeśli ja z dziękczynieniem coś spożywam, dlaczego mają mi złorzeczyć za to, za co ja dziękuję? A więc: Czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek czynicie, wszystko czyńcie na chwałę Bożą [Pierwszy List apostoła Pawła do Koryntian 10:30-31], za wszystko dziękujcie; taka jest bowiem wola Boża w Chrystusie Jezusie względem was. [Pierwszy List do Tesaloniczan 5:18] – głosi nauka apostolska. Składanie dziękczynienia za pokarm była także zwyczajem Jezusa: I polecił ludowi usiąść na ziemi. I wziąwszy te siedem chlebów, i podziękowawszy, łamał i dawał uczniom swoim, by kładli przed nimi. [Ewangelia Marka 8:6]. W opisie tzw. ostatniej wieczerzy czytamy, że Jezus dziękował Bogu zarówno na wino jak i potem osobno za chleb (Ewangelia Łukasza 22:17-19). Jak więc my mamy nie dziękować?!
Dziękować przede wszystkim za to, że w ogóle mamy co jeść. Dla nas dzisiaj wydaje się to tak oczywiste, tak zwyczajne. Zapominamy, że wręcz kilkadziesiąt lat temu takim nie było i wcale nie musi być jutro. Ale w ostatnich dniach staram sobie (i osobom zasiadającym ze mną do stołu) przypominać jakie cuda dostajemy na talerzu, ba – jak wielki ciąg cudów doprowadził do tego, że zasiadamy przy stole.
Sam wzrost roślin i ich kiełkowanie jest już cudem. Cudem jest to, że człowiek nauczył się (miał tyle mądrości) wydobywać z nich pożywienie. Cudem jest takie urządzenie świata, że część ludzi pragnie zajmować się właśnie tzw. produkcją żywności (brrr, co za określenie!), że znajduje rośliny i zwierzęta, które mogą być smakowitym pokarmem. Dostaliśmy umiejętności by z produktów samych w sobie pewnie niezbyt smakowitych przyrządzać dania zapierające dech w piersiach. A jak rzadko myślimy o tym ile czasu trwało przygotowanie produktów, które często w pośpiechu i bezmyślnie pochłaniamy! Rośliny wzrastały co najmniej kilka miesięcy, zwierzęta często kilka lat. Niektóre wędliny, sery leżakują cierpliwie by zaspokajać nasze wysublimowane podniebienia.
Zachęcam dzisiaj do uruchomienia naszej wyobraźni nad talerzem. Cuda to nie tylko a może nie przede wszystkim uzdrowienia i niesamowite „zbiegi okoliczności”. Wielkich cudów doświadczamy wszyscy codziennie i z każdego nasz Pan godzien jest przyjąć nasze dziękczynienie.

10 października 2016

Jak przemawia jak nie przemawia?

Niedawno rozmawiałem w pociągu z pewną miłą, mocno starszą panią, która z dumą powiedziała mi, że przeczytała całą Biblię. Chyba oczekiwała po mnie wyrazów podziwu i zdumienia, ale gdy tego nie znalazła dodała, iż wie, że to oczywiście za mało, że powinna wracać do Pisma Świętego wciąż na nowo, ale… często jest tak zmęczona, że może oglądać tylko filmy sensacyjne.
Moja towarzyszka podróży reprezentuje bardzo typowe podejście do Słowa Bożego. Zdarza się, że ludzie, świadomi „wagi kulturowej” Pisma Świętego stawiają sobie „ambitne” wyzwanie, że przeczytają je od deski do deski. Potem mogą chwalić się tym w gronie znajomych, zyskać opinię kogoś „poważnie traktującego chrześcijańskie korzenie Europy” czy jak tam by jeszcze inaczej.
Chwała Bogu, że są takie osoby, które chcą czytać Słowo Boże. Jeżeli Pan zechce przemówi do nich przez Swoje Słowo, nawet gdy oni zupełnie tego nie oczekują. Człowiek, który nie jest przemieniony przez Ducha Świętego traktuje Biblię jak każdą inną książkę (i najlepszym dowodem na to jest, że zazwyczaj czyta ją zaczynając od pierwszej strony). Ja sam zanim uwierzyłem też tak podchodziłem do Biblii. Słyszałem czasami jak ktoś mówił, że trzeba żyć Słowem Bożym i zupełnie tego nie rozumiałem. Czym mam żyć? Historią o narodzeniu Jezusa czy tym jak rozmnożył chleb? A może Jego rodowodem? Biblia była dla mnie zbiorem historyjek, czasami mało chwalebnych i krwawych.
Dziś dzięki Duchowi Świętemu wiem, że zawartość Biblii to nie fabuły i opowieści (choć jest przecież w większości z nich zbudowana) a przesłania natury duchowej. W Starym Testamencie wystarczy dotrzeć do przesłania, które Bóg chce nam przekazać przez konkretne wydarzenia, zwrócić uwagę na motywację uczestniczących w nich postaci, na ich przeszłość i powiązania, wreszcie na zakończenie, z którego przecież coś wynika. W Nowym Testamencie jest „łatwiej”, bo tu Jezus i autorzy poszczególnych ksiąg mówią do nas „otwartym tekstem” i niczego nie owijają w bawełnę. Wystarczy ich słuchać, wydarzenia są tylko ilustracjami do tych słów. Biblia przemawia.
„Ale jak przemawia jak nie przemawia?” - pyta (trawestując klasyka) przeciętny Kowalski po przeczytaniu kilku (uff…) rozdziałów. Kiedy kartek, na których wydrukowano „Pana Tadeusza” będziemy chcieli użyć jako chusteczek jednorazowych to raczej efekty nie będą zachęcające. Poemat narodowy zwyczajnie „utrze nam nosa”. Niestety efekt może być podobny gdy Słowo Boże potraktujemy np. jak krwawy kryminał do poduszki, jak zwykłą książkę, jedną z wielu. Jak nie popełniać tego błędu? Wystarczy może odrobina szacunku do Autora, chwila namysłu przed lekturą czy wręcz prośba do Boga by uzdalniał nas do rozumienia tej Księgi.
A my, chrześcijanie? Tak przywykliśmy do tego, że Słowo Boże do nas przemawia, że wiemy, na co nastawiać nasze duchowe uszy by słyszeć głos Pana - że już przestaliśmy czasami rozumieć kogoś, kto otwiera Biblię może pierwszy raz w życiu i zamyka ją z trzaskiem od razu, po przeczytaniu np. pierwszego rozdziału Ewangelii Mateusza… Może czasami warto sobie przypomnieć siebie sprzed lat i nasze własne zmagania z Biblią?

26 września 2016

Bezbolesny krzyż?

Słowo Boże jednoznacznie wzywa nas do krzyżowania swojej starej natury – naszego egoizmu, pożądliwości, unicestwiania prymatu własnej woli stojącej ponad wolą Bożą. A ci, którzy należą do Chrystusa Jezusa, ukrzyżowali ciało swoje wraz z namiętnościami i żądzami. [Biblia Warszawska, List do Galacjan 5:24] Jako chrześcijanie dobrze znamy te słowa, zgadzamy się z nimi, powtarzamy je czasami lub z mądrymi minami kiwamy nad nimi głowami. Często jednak jest tak, że robimy tak dopóki nam samym nie przyjdzie oddać na krzyż czegoś szczególnie nam cennego, jakiegoś wypieszczonego marzenia, jakichś planów, do których tak bardzo przywiązało się nasze serce.
Nie ma nic złego w marzeniach i planach, ba – są przecież motorem naszego rozwoju, także rozwoju duchowego. Chyba że przemawia do nas Bóg, jednoznacznie i zdecydowanie oświadczając nam, że te marzenia nie są Jego wolą dla naszego życia, albo przynajmniej nie w tej chwili.
Wtedy kończą się piękne chrześcijańskie teorie, zaczyna się jak najbardziej osobista droga na krzyż. Zaczynają się schody. Nagle okazuje się, że to strasznie trudna droga i w zasadzie niemożliwa do przejścia. Choć wcześniej deklarowaliśmy, że chcemy coraz bardziej upodabniać się do Jezusa to nagle może się okazać, że z całego upodabniania się może pozostać tylko prośba do Boga o odsunięcie kielicha cierpienia… Czy musi aż tak boleć Panie?! Nie wiedziałem, że krzyż może tak boleć!
Możemy też szukać wykrętów: „przecież mój Ojciec w niebie pragnie dla mnie wszystkiego co najlepsze, na pewno nie chce żebym cierpiał”. Możemy też motywować biblijnie nasze pragnienia i plany i zapewne przy odrobinie wysiłku może nam się to udać. To znaczy - może udać się zagłuszyć własne sumienie.
Ale właściwie po co iść na krzyż? Tylko wtedy, gdy uznajemy jednoznaczną wyższość Bożych planów i pragnień dla naszego życia ponad naszymi własnymi stajemy się właśnie takimi jak pisał apostoł Paweł: zawsze śmierć Jezusa na ciele swoim noszący, aby i życie Jezusa na ciele naszym się ujawniło. Zawsze bowiem my, którzy żyjemy, dla Jezusa na śmierć wydawani bywamy, aby i życie Jezusa na śmiertelnym ciele naszym się ujawniło. [2 List do Koryntian 4:10-11] Tylko wtedy Pan odebrać może chwałę z naszego życia, tylko wtedy życie, którego źródłem jest Jezus Chrystus może w pełni objawić się w naszym życiu.. Gdy w bardzo konkretny sposób uznamy Go za Pana i Władcę.

24 września 2016

We właściwym czasie

Ostatnio ponownie zachwyciłem się psalmem nr 1. Za każdym razem zadziwiam się, że ten jeden z najbardziej dla mnie wymownych i przejrzystych psalmów, zawierających tak jasne i klarowne przesłanie otwiera tę księgę. Szczęśliwy mąż, który nie idzie za radą bezbożnych ani nie stoi na drodze grzeszników, ani nie zasiada w gronie szyderców, lecz ma upodobanie w zakonie Pana i zakon jego rozważa dniem i nocą. Będzie on jak drzewo zasadzone nad strumieniami wód, wydające swój owoc we właściwym czasie, którego liść nie więdnie, a wszystko, co uczyni, powiedzie się. [Psalm 1:3]
Obserwując moich braci i siostry w Chrystusie, tych, którzy nie naśmiewają się z nikogo ani nie krytykują, którzy nie słuchają („dobrych”) rad tego świata ale którzy wytrwale podążają za Słowem Bożym, karmią się nim i wbrew wszystkiemu wolą spędzać tak czas zamiast podążać za oferowanymi im rozrywkami – widzę, że naprawdę są dzięki temu szczęśliwi. To szczęście według norm tego świata jest irracjonalne, bo pochodzi nie z ciała a ma charakter duchowy. Ale człowiek zmysłowy nie przyjmuje tych rzeczy, które są z Ducha Bożego, bo są dlań głupstwem, i nie może ich poznać, gdyż należy je duchowo rozsądzać. [1 List Pawła do Koryntian 2:14]
Ale to co mnie teraz poruszyło w psalmie to obietnica wydania owocu we właściwym czasie. Człowiek z natury nie chce czekać na owoce. Nawet czekanie na owoce w sadzie nie jest wymarzonym zajęciem. Nie bez powodu powstają coraz to nowe odmiany roślin, które wydają owoce dwa albo nawet trzy razy do roku. Nie chcemy też czekać na owoce swojej pracy. Ludzie chcą mieć wszystko już teraz, szybko, zanim na to zapracują. Wciąż pozornie atrakcyjniejsze oferty kredytowe i reklamy, wmawiające nam, że musimy to wszystko mieć TERAZ wychodzą naprzeciw takim pożądliwościom.
A owoce duchowe (wszak o takich mówi psalm)? Wydawałoby się, że tutaj sprawa jest inna, wszak na takie owoce oczekują tylko ludzie duchowi, żyjący z Bogiem. Przecież innych nic nie obchodzi wydawanie duchowych owoców… A jednak także i tutaj chcielibyśmy mieć wszystko teraz, szybko. Już teraz mówić językami, zaraz prorokować, uzdrawiać, przyciągać tłumy na swoje kazania. Już teraz widzieć za jaki autorytet w sprawach wiary uważają mnie inni. Tu także „rynek” wychodzi naprzeciw takim zapotrzebowaniom – jak grzyby po deszczu powstają warsztaty prorockie czy szkolenia mówienia językami. Problem w tym, że takimi oczekiwaniami skazujemy samych siebie na klęskę nieurodzaju. Nie błądźcie, Bóg się nie da z siebie naśmiewać. [List do Galacjan 6:7]
Tylko Ci, którzy w pokorze uznają Boga za prawdziwego Króla i Pana swojego życia wiedzą, że On suwerennie decyduje o owocach, stwarzając we właściwym czasie warunki byśmy mogli je wydawać i by nie były to jakieś śliwki-robaczywki. Dzisiaj zobaczyłem, że dotyczy to także dobrych owoców, których możemy doświadczyć w naszym życiu, w naszej codzienności. Także tu Bóg okazuje nam łaskę WE WŁAŚCIWYM CZASIE i biada tym, którzy chcą to przyspieszać własnymi pomysłami (warto chociażby zajrzeć do 16. rozdziału I Księgi Mojżeszowej i przypomnieć sobie historię Abrahama, Sary, Hagar, Ismaela i Izaaka). Nawet jeżeli my także otrzymaliśmy od Boga jakieś obietnice to nie znaczy, że otrzymaliśmy też upoważnienie do ich realizowania na własną rękę. I dobrze jest czekać w milczeniu na pomoc WIEKUISTEGO. [Treny 3:26, Nowa Biblia Gdańska]