4 lutego 2023

Fałszerze i żaby czyli zostałeś wybrany by poznać "innego Jezusa"

 Dla chrześcijan narodzonych na nowo i opierających swą wiarę wyłącznie na Słowie Bożym jest oczywiste, że nie wolno malować obrazów przedstawiających osoby Boskie i oddawać im czci. Dla człowieka pełnego autentycznej bojaźni Bożej jest wręcz nie do pomyślenia by mógł oddawać cześć jakiemuś wizerunkowi. „Bóg jest duchem, a ci, którzy mu cześć oddają, winni mu ją oddawać w duchu i w prawdzie.” (Ew. Jana 4, 24). W tym kontekście sama idea, by próbować namalować Boga wydaje się żałosna i wręcz śmieszna (gdyby nie była grzeszna).

Dzisiaj tworzenie bałwochwalczych wizerunków nie jest tak proste do zidentyfikowania. Współczesna kultura subtelnie podsuwa nam obrazy z internetu, filmy itp. Jednym z takich przypadków jest serial „The Chosen” [Wybrani], amerykańska produkcja filmowa, mająca swoją premierę w 2017 roku. Dziś liczy już kilkanaście, jeżeli nie więcej, odcinków w kilku tzw. sezonach. Serial dostępny jest poprzez aplikację na urządzenia mobilne, ale jest także do znalezienia w internecie, z możliwością oglądania z polskimi napisami.

Nie jest to wierna ekranizacja ewangelii, choć bazuje na ich przekazie. Jest oczywiste dla każdego czytelnika Nowego Testamentu, że ewangeliści nie dokonywali drobiazgowego, skrupulatnego opisu każdego wydarzenia, a tym bardziej tego, co wydarzało się „pomiędzy” nimi, całej codzienności Jezusa i Jego uczniów. I te luki postanowili wypełnić twórcy „The Chosen”. Już ponad 120 milionów ludzi na całym świecie obejrzało przynajmniej część dostępnych odcinków serialu.

Przeczytałem fragment wywiadu z twórcą i reżyserem (Dallas Jenkins) tego serialu, w którym opowiada skąd pojawił się pomysł: „Pasjonuje mnie opowiadanie starej historii tak, by ludzie odczytali ją… na nowo”. Dodaje jeszcze: „Gdy oglądam filmy o Jezusie, ciężko mi wczuć się w opowiadane historie. Najważniejsze wątki już przecież słyszałem, a rzadko kiedy takie projekty głębiej pochylają się na przykład nad wątkami pozostałych postaci. Przez to bohaterowie drugoplanowi wydają się straszne papierowi i bezosobowi”. Reżyser chce pokazać Pana Jezusa oczami ludzi, którzy żyli wokół Niego. Razem z nim odkrywamy więc postacie Szymona Piotra, Mateusza, Marii Magdaleny czy Nikodema. „Nie mogliśmy powstrzymać się od uosobienia w postaciach tego, co w nich najważniejsze: lekkomyślności, trudnej przeszłości, pobożności czy desperackiego pragnienia zmiany. I, ostatecznie, ich odkupienia” – dodaje Jenkins.

Po obejrzeniu pierwszych filmów serii sam uznałem, że twórcy wykonali kawał dobrej roboty. Stałem się fanem serialu, podobnie jak wielu znajomych braci i sióstr. Filmowy Jezus emanował ciepłem, pokojem i tym czymś, czym w oczywisty sposób powinien emanować Boży Syn. Zwykła codzienność, relacje z faryzeuszami i Rzymianami, trudne warunki bytowe w Galilei – wszystko to przybliżało mi jedynie postać Jezusa i tłumaczyło wiele ewangelicznych wydarzeń. „Połykałem” wręcz kolejne odcinki, czując niewątpliwą korzyść duchową, jaką odnoszę z aktywnego oglądania serialu.

Do czasu. Po kilku odcinkach akcja nagle drastycznie się załamała, z potoczystej narracji pełnej błyskotliwych obrazów i bezpośrednich wręcz cytatów biblijnych niewiele zostało. Postać Jezusa pojawiała się coraz rzadziej, zamiast tego ekran zaczęły wypełniać miałkie i nic nie wnoszące, dziwne rozmowy pomiędzy apostołami na tematy nie znajdujące swego odbicia w ewangeliach. Na dodatek coraz częściej zaczęła się pojawiać Maria, matka Jezusa, jakoby mieszkając w obozie apostołów towarzyszących Mistrzowi i pełniąca rolę mentorki i wyroczni w wielu sprawach duchowych. No i tu zapaliła mi się (nie tylko mnie jak wiem) czerwona lampka. To zdecydowanie sprzeczne z przekazem ewangelicznym, matka Jezusa podobnie jak Jego bracia nie wierzyli w Niego (Ew. Jana 7, 5) w czasie publicznej służby Jezusa. Mało tego, wstydzili się Go, uważali, że postradał zmysły i chcieli wspólnie powstrzymać Jezusa od kontynuowania działalności i pochwycić Go. Bez ogródek pisze o tym Marek (Ew. Marka 3, 21-22), ale także Łukasz i Mateusz przytaczają opis tego wydarzenia (Ew. Łukasza 8, 30; Ew. Mateusza 12, 46-49. Trudno też zaakceptować Jezusa, denerwującego się przed wygłoszeniem tzw. kazania na górze, spędzającego noce na ćwiczeniach oratorskich i zastawiającego się głośno, jakich zwrotów najlepiej użyć podczas przemawiania do tłumów. Pominę już moment, gdy Chrystus radzi się swojej matki jak ma się ubrać na to ważne wydarzenie…

No ale to był właśnie moment, w którym stwierdziłem, że już dosyć i że za chwilę zacznę zapewne oglądać jakąś dziwaczną telenowelę, będącą projekcją wyobrażeń o Jezusie kogoś, kto nie czytał Biblii albo Słowo Boże nie jest dla niego nic warte. Wydaje się, że kluczem do podkreślanej wielokrotnie w recenzjach serialu uniwersalności jest fakt, że każdy może go współfinansować. Jest chyba oczywiste, że najbardziej hojni donatorzy (wśród których znalazł się Kościół Mormonów ale także organizacje katolickie) uzurpują sobie prawa do decydowania  o jego kształcie. Nie przypadkiem serial zbiera najlepsze recenzje właśnie w tych właśnie środowiskach, dla których Słowo Boże nie jest najwyższym autorytetem (mówiąc oględnie).

Wszystkim, których zaintrygowałem tą swoistą, niepełną recenzją: z czystym sumieniem  polecam pierwszy sezon serialu. Można przeżyć przez te kilka odcinków naprawdę ciekawą przygodę z Jezusem. Potem zalecam ostrożność i częste zaglądanie do Biblii… albo wykasowanie aplikacji z telefonu.

„The Chosen” to przykład medium, które może nam zaaplikować obraz Jezusa, zdecydowanie odbiegający od tego, jaki widzimy w Słowie Bożym. Najgorsze jest to, że robi to bardzo sprytnie i po raz kolejny można tu odwołać się do anegdoty o żabie, która daje się ugotować w garnku, w którym stopniowo podnoszona jest temperatura wody, aż do wrzenia. Nie dajmy się sprowadzić do poziomu naiwnej żaby, nie dajmy się „ugotować”!