28 lipca 2014

Pierwsza euforia

Człowiek jest z natury leniwy i niechętny zmianom. Zdarzają się oczywiście pionierzy, którzy bez wycinania maczetą wciąż nowych ścieżek czują się nieswojo, większość jednak lubi podążać utartymi szlakami. Tak jest także w życiu – oswajamy się z pewnymi warunkami, znajdujemy dobry sposób, by je jak najlepiej dla siebie wykorzystać i kiedy nagle się zmieniają czujemy spory dyskomfort. Ot, trzeba opracować nowe metody działania, trochę pogłówkować i pewnie się napocić…
Zdrowie jest oczywistą wartością, choroba to – pomijając wszelkie inne aspekty – swego rodzaju ograniczenie i zniewolenie. Dlatego tak oczywistym było, że Jezus, który sam powiedział o sobie Duch Pański nade mną, przeto namaścił mnie, abym zwiastował ubogim dobrą nowinę, posłał mnie, abym ogłosił jeńcom wyzwolenie, a ślepym przejrzenie, abym uciśnionych wypuścił na wolność (Ewangelia Łukasza 4:18) tak wielu ludzi uzdrowił.
Ostatnio czytając Dzieje Apostolskie zadałem sobie jednak pytanie: czy naprawdę wszyscy uzdrowieni cieszyli się z tych cudów? Kiedy apostołowie Piotr i Jan przy bramie świątyni napotkali na żebraka, nie mogącego chodzić, ten chciał od nich „coś otrzymać”. Z kontekstu wiemy, że chodziło mu o srebro lub złoto, a pobożni Żydzi, wiedząc, że Bóg nakazał dawać jałmużnę, na pewno byli hojni tuż przed odwiedzeniem świątyni.
Ale apostołowie wiedzieli przecież, że Bóg potrafi daleko więcej uczynić ponad to wszystko, o co prosimy albo o czym myślimy (List apostoła Pawła do Efezjan 3:20), dlatego dali mu uzdrowienie w imieniu Jezusa Chrystusa (cała ta opowieść Dziejach Apostolskich 3:2–8). Czytamy, że ten człowiek, nie mogący chodzić od urodzenia zerwawszy się, stanął i chodził, i wszedł z nimi do świątyni, przechadzając się i podskakując, i chwaląc Boga. Ostatnio jednak zastanawiałem się, czy kiedy opadły już jego pierwsze emocje był nadal tak samo rozentuzjazmowany. Przez dziesięciolecia żebrania pod świątynią (wszak był to „mąż”, czyli człowiek co najmniej w kwiecie wieku) zapewne wypracował sobie skuteczne metody pozyskiwania „srebra i złota” od pielgrzymów. Mógł liczyć na pomoc innych (wszak czytamy, że przynoszono go i zapewne także odnoszono „z miejsca pracy” – nie był zatem samotny), jego dzień był najprawdopodobniej dobrze zorganizowany i zapewne przyzwyczaił się już do takiego sposobu życia.
Teraz nagle z dnia na dzień wszystko się zmieniło. Zajęcie polegające wyłącznie na siedzeniu i wyciąganiu ręki po jałmużnę (zostawmy na moment całą kwestię cierpienia kaleki) musiał zamienić na codzienną pracę w pocie czoła. A przecież nic robić nie umiał, nie miał jak się tego wcześniej nauczyć! Czy komuś takiemu łatwo było się wyżywić? Zapewne sam miał co do tego poważne obawy…
Cała ta historia z domniemanym przeze mnie zakończeniem wywołała moją refleksję dotyczącą tego, jak często nawrócenie i poddanie Jezusowi naszego życia wcale nie skutkuje jakimiś radosnymi zmianami. Podobnie jak w przypadku żebraka, któremu się przyglądaliśmy, po pierwszej euforii okazuje się, że koszty przyjścia Jezusa do naszego życia są wysokie. Strata przyjaciół, zmiana sposoby życia, często konflikty w rodzinie czy miejscu pracy. Zdarza się przecież, że chrześcijanin nie godzi się już także na pewne rzeczy w swojej dotychczasowej pracy i jest zmuszony ją zmienić (i to nie zawsze na lepiej płatną). Warto? Z pewnością! Jeżeli nawet nie wszyscy przejdą te próby, to przecież zawsze zostaną tacy, którzy powtórzą za apostołem Piotrem: Panie! Do kogo pójdziemy? Ty masz słowa żywota wiecznego. (Ewangelia Jana 6:68)

24 lipca 2014

… i hipokryci

Chrześcijanie głoszący potrzebę odwrócenia się od grzechu, narodzenia na nowo i naśladowania Jezusa często uważani są przez ludzi, którzy nie zamierzają zmieniać swojego życia – ba, uważają, że taplanie się w grzechu jest OK – za hipokrytów. Ci krytykujący ich (nas) ludzie „wiedzą”, że nie można żyć świętym życiem i wezwanie do odrzucenia grzechu i nawrócenia traktują jako mówienie o czymś, czego nie praktykuje sam chrześcijanin.
Jaka jest przyczyna takiej postawy? Przede wszystkim to rozpowszechnione w naszym kraju fałszywe pojęcie o świętości. Święty to w powszechnej świadomości jedynie człowiek „doskonały” (ale to zupełnie inny temat) w swojej wierze w Boga, nudny asceta. A prawdziwy chrześcijanin nawołujący do świętego życia to przecież tzw. człowiek z krwi i kości, nie wolny od błędów, któremu zdarza się upaść, ale trwający mocno przy Bogu (a nie trwający w grzechu). Jeżeli grzech przydarzy się już w jego życiu, chrześcijanin od razu pokutuje, przeprasza swojego Pana i odwraca się od nieprawości. Faktycznie taki człowiek nie grzeszy, jak pisał apostoł Jan (patrz Pierwszy List Jana 3:6). Pisałem o tym szerzej ponad rok temu.
Po drugie przeciętny Polak uważa, że nie ma ludzi, którzy nie folgowaliby sobie w sferze języka, prawdomówności, wierności małżeńskiej, chorego zainteresowania płcią przeciwną czy alkoholu. To wszystko sfery „powszechnego brudu” jak mniema, według niego wszelki grzech jest zresztą lubiany przez wszystkich, tylko nie wszyscy się do tego przyznają. Każdy kto nawołuje do odwrócenia się od niego musi być „z definicji” hipokrytą, czyli człowiekiem głoszącym coś, czego sam nie wykonuje. Bo przecież „nikt nie jest święty”, jak głosi podstawowa maksyma delikwenta, któremu się teraz przyglądamy. A jeżeli przypadkowo trafi on na kogoś, kto naprawdę nie upija się w długie weekendy i nie ogląda się za dziewczynami na plaży – to wyjaśnienie jest proste: chory albo nienormalny.
I wreszcie trzecia, najgłębsza moim zdaniem przyczyna. Podobnie jak w przypadku, któremu poświęciłem mój poprzedni post na tym blogu – taka postawa jest wyrzutem sumienia dla świata pogrążonego w grzechu. Jeżeli jestem pewien na 100 proc., że nie da się żyć nie ulegając grzechowi na każdym kroku i potwierdza mi to doświadczenie (czyli moi kumple, podobni do mnie) – to jak mam zareagować na człowieka, nazywającego grzech po imieniu? To hipokryta! Mówi takie piękne rzeczy, a ciekawe jak sam żyje…!
Był jednak człowiek, któremu nie można tego zarzucić. Wystarczy sięgnąć po Biblię, by poznać Jego imię. Swoim dzieciom dał Ducha Świętego, by umożliwić im życie takie, jakie On sam prowadził. 

13 lipca 2014

Zarozumialcy

Ludzie, którzy całym sercem nawrócili się do Jezusa Chrystusa, żyją Słowem Bożym, Jego prawdą i o tym świadczą przed innymi, często postrzegani są jako zarozumialcy, wynoszący się nad innych. A jeśli na dodatek ktoś taki ośmieli się powiedzieć, że jest zbawiony… - przecież „kto to może wiedzieć?!”
Tak myśli przeciętny Polak, taki co to (czasami) wierzy, że Bóg gdzieś tam istnieje. Zaś ten kto wierzy całym sobą w Boga (wierzy, że jest początkiem i końcem, jest dobrym, sprawiedliwym Ojcem i dał swego Syna aby odkupił tych, co w Niego wierzą) i wierzy Jemu - taki ktoś staje się nie tylko fanatykiem ale i zarozumialcem. „Ty uważasz siebie za lepszego!” - jak wielu wierzących słyszało takie słowa przez wieki i słyszy dzisiaj…
Czy to prawda, czy człowiek wierzący w obietnice Jezusa jest zarozumiały i zadufany w sobie? Nie zaprzeczam, obiektywnie patrząc taki człowiek w oczach kogoś, kto nie zna Słowa Bożego i obietnic Jezusa, może być uznany za zarozumialca. Co oczywiście nie znaczy, że nim jest, wręcz przeciwnie. Chrześcijanin, trwający w Słowie i prowadzony przez Ducha Świętego nigdy nie może być zarozumiały, bo naśladuje Jezusa, tego, który był cichy i pokornego serca (patrz Ewangelia Mateusza 11:29). On po prostu mówi prawdę, bez fałszywej skromności za to z prawdziwą pokorą, której świat nawet nie umie rozpoznać.
Słowo Boże jest Prawdą, nie tą prawdą, którą posługuje się świat i która co chwila okazuje się względna i już przestarzała. Jest prawdą bezwzględną i ponadczasową. Ktoś, kto taką prawdę głosi, nie oglądając się na niczyje zdanie, mało tego – kto tę Prawdę zna, bo z nią (z Nim) na co dzień obcuje, nie może być dobrze przyjmowany przez świat.
Powody są dwa. Taki chrześcijanin mówi wbrew światu, że jest coś bezwzględnego i niepodważalnego, ale przede wszystkim jest dla świata oskarżeniem i wyrzutem sumienia. Tylko taki człowiek może powiedzieć, nie oglądając się na polityczną poprawność: My wiemy, że z Boga jesteśmy, a cały świat tkwi w złem. Wiemy też, że Syn Boży przyszedł i dał nam rozum, abyśmy poznali tego, który jest prawdziwy. My jesteśmy w tym, który jest prawdziwy, w Synu jego, Jezusie Chrystusie. On jest tym prawdziwym Bogiem i życiem wiecznym (1 List Jana 5:19-20).