26 listopada 2016

Spokój ducha

Często powtarzamy, że Bóg jest naszym pokojem, że mamy pokój tylko w Nim, tylko On jest naszym schronieniem i skałą. I jest to jak najbardziej prawda, tak jest i amen! Potwierdza to Słowo Boże, świadectwa wielu Bożych Mężów, często świadectwa naszych braci i sióstr a czasami także nasze własne doświadczenia.
Ostatnio czytając list apostoła Pawła do Koryntian zadziwiłem się jednak. Paweł pisze bowiem: Gdy przybyłem do Troady dla zwiastowania ewangelii Chrystusowej, a drzwi zastałem otwarte w Panu, nie zaznałem spokoju ducha, bo nie zastałem tam Tytusa, mego brata; toteż pożegnawszy się z nimi, odszedłem do Macedonii. [2 List apostoła Pawła do Koryntian 2:12-13]. Kto jak kto ale Paweł był tak mocno zakorzeniony w Chrystusie (pisał przecież żyję więc już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus; a obecne życie moje w ciele jest życiem w wierze w Syna Bożego (…) [List do Galacjan 2:12]), że wydawałoby się, że wszelkie typowo ludzkie ograniczenia i przywiązania nie są dla niego istotne, a przynajmniej nie mogą stanowić przeszkody w momencie pełnienia służby. A przecież czytamy, że chociaż w Troadzie były sprzyjające okoliczności do głoszenia Ewangelii to Paweł z tego nie skorzystał i odszedł do Macedonii.
Wydawało się, że wcale nie był to dobry wybór, skoro Paweł pisał później: Bo nawet wtedy, gdy przybyliśmy do Macedonii, ciało nasze nie zaznało żadnego odpoczynku, lecz zewsząd byliśmy uciśnieni walkami zewnątrz, obawami od wewnątrz. W końcu jednak - Lecz Ten, który pociesza uniżonych, Bóg, pocieszył nas przez przybycie Tytusa; [2 Koryntian 7:5-6].
Kim był Tytus, że Paweł poświęca mu tak wiele uwagi i że jego osoba jest tak ważna? W tym samym liście wymieniony jest wiele razy i wiele dobrego możemy o nim przeczytać. Towarzyszył Pawłowi w wielu przedsięwzięciach misyjnych, był jak się dowiadujemy odpowiedzialny i wierny, realizował ważne zadania. Wreszcie jeden z listów Paweł adresuje bezpośrednio do niego.
Ale czy to wszystko usprawiedliwia taką postawę Pawła, o jakiej czytaliśmy na początku? Wielu chrześcijan skrzywiłoby się z niesmakiem, gdyby usłyszeli podobne słowa z ust jakiegoś brata – „O, to takie cielesne! Mamy się radować w Panu a nie uzależniać naszych nastrojów od jakiegoś człowieka!” (i już widzę te skwaszone miny).
Relacja Pawła i Tytusa była pełna braterskiej miłości i sympatii ale to co było w niej najważniejsze to wspólna służba dla Pana. Każdy z nas woli wypełniać ważne zadanie z kimś kogo ceni i może na nim polegać niż w pojedynkę. Zdarza się wręcz, że „robota się nie klei” bez kogoś, kto z pewnością by nam doskonale pomógł, był otuchą i pokrzepieniem. Po prostu brak spokoju ducha. Jak widzimy z listów Pawła Tytus był właśnie kimś takim.
Jakoś tak się dziwnie składa, że ci niesamowicie „duchowi” chrześcijanie, pogardzający wszelką „cielesnością” nie za bardzo mogą pochwalić się wielkimi efektami w służbie dla Pana. Może nie umieją Go dostrzec w bracie, który byłby dla nich wsparciem i nieocenioną pomocą…

20 listopada 2016

Miłosierni dla Boga?

Kiedy dzisiaj włączyłem telewizor trafiłem na wywiad z jakimś księdzem czy zakonnikiem katolickim. Dziennikarz pytał o podsumowanie ogłoszonego przez kościół katolicki na początku roku tzw. Roku Miłosierdzia. Indagowany mówił bardzo składnie i potoczyście i przez chwilę postanowiłem go posłuchać. I oto dowiedziałem się ku mojemu zdziwieniu, że miniony rok miał być także rokiem naszego miłosierdzia w stosunku do Boga! Nie mogłem uwierzyć własnym uszom i postanowiłem posłuchać uzasadnienia. Dowiedziałem się z niego, że (w skrócie) powinniśmy zrobić Bogu tę łaskę i odpowiedzieć na Jego wezwanie do nas bo przecież Bóg pragnie być z nami i nie chce być sam. No to okażmy Mu miłosierdzie.
Trudno to komentować, trudno zrozumieć ten tok rozumowania – jak nieforemne gliniane naczynie może okazać miłosierdzie w stosunku do swojego Stwórcy (przywołując obraz użyty przez apostoła Pawła w Liście do Rzymian 9:20). Wyłączyłem telewizor i zacząłem zastanawiać się, że nawet w kręgach ewangelicznie wierzących chrześcijan spotykamy się niestety z takim obrazem „biednego” Boga, który robi wszystko byśmy tylko łaskawie zechcieli się do Niego zwrócić.
Z czego wynikają takie oczywiste aberracje w patrzeniu na dzieło odkupienia i przede wszystkim na Majestat Wszechmogącego Pana i Stwórcy? Myślę, że (jak to niestety zwykle bywa z wszelkimi chrześcijańskimi błędami) u podstaw leży nieznajomość Słowa Bożego i Jego wybiórcza, pobieżna lektura (lub wręcz bazowanie na funkcjonujących w tzw. powszechnej świadomości fragmentach i kalkach niezbyt wiernie cytowanych).
Najbardziej chyba zawinił obraz „biednego” Jezusa stojącego u drzwi naszego serca i cierpliwie kołaczącego żeby go wreszcie wpuścić. No cóż, czy nie należy Mu się w takiej sytuacji nasze miłosierdzie? W tłumaczeniu Biblii Warszawskiej rzeczywiście czytamy: Oto stoję u drzwi i kołaczę; jeśli ktoś usłyszy głos mój i otworzy drzwi, wstąpię do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze mną. [Objawienie Jana 3:20] i bardzo łatwo wyrwać ten fragment z kontekstu jednego z listów Chrystusa do zborów. Większość tłumaczeń mówi o pukaniu, co wzbudza już inne skojarzenia (to kołatanie kojarzy nam się z takim pełnym pokory i skromności proszeniem), ale warto zajrzeć też do Przekładu Współczesnego Nowego Testamentu i przywołać także wiersz wcześniejszy: Tych, których kocham, wychowuję z całą surowością. Bądź więc gorliwy i nawróć się. Uważaj, bo już stoję przed drzwiami i pukam. Kto usłyszy mój głos i otworzy drzwi, wejdę do jego domu na wspólną ucztę.
Obraz Jezusa cierpliwie kołatającego trochę się zmienia, prawda? To „dobijanie się” do serca grzesznika zyskuje czytelny związek z nadchodzącym sądem i ostrzeżeniem przed karą. Przestaje być słodko i jeżeli mówić o miłosierdziu to raczej trzeba by o nie błagać Boga.

9 listopada 2016

Ty

Ostatnio sporo słucham chrześcijańskich stacji radiowych. Pieśni i piosenki, jedne zapadające w pamięć, chwytające za serce, inne wpadające jednym uchem i wylatujące drugim, jedne pięknie zaśpiewane i zagrane, inne wręcz na pograniczu fałszu. Takie to uroki radiowej składanki. Jednak zdarzają się także takie utwory, które budzą po prostu moje zdziwienie. Kontekst (czyli fakt, że piosenka była emitowana w radiu chrześcijańskim) sprawia, że staram się odczytywać tekst jako mówiący o Bogu czy Jezusie. Gdybym jednak nagle włączył radio i nie spojrzał na jego wyświetlacz byłbym zapewne przekonany, że właśnie nadawany jest typowy utwór o tzw. miłości, miłości do drugiego człowieka. Chcę być przy tobie, chcę byś mnie przytulił, zabierz mnie do domu… - i tym podobne. Ani razu nie jest wyśpiewane Boże imię, ani razu nie pojawia się cokolwiek, co pozwala odczytać, że chodzi o Osobę Wszechmocnego, Świętego Pana i Zbawiciela.
Takie refleksje przybrały jeszcze na sile po niedzielnym koncercie Mate.O w moim zborze, w czasie którego zabrzmiały pieśni uwielbienia, pełne czci, bojaźni, radości ze zbawienia. Święty, święty, święty, Boże niezmierzony - huczało w sali i trudno było nie wielbić Pana razem z artystami.
„Pieśni naszych ojców” - zatytułowany był koncert i jest to tytuł znamienny. Nie zamierzam upraszczać zjawiska i twierdzić, że tylko nasi ojcowie w wierze, czyli pokolenie dzisiejszych chrześcijan-seniorów wielbiło Boga z czcią i bojaźnią a dzisiaj stajemy przed Nim z rękami w kieszeniach i bąkamy tylko coś pod nosem. Nie, tak z pewnością nie jest, byłoby to uproszczenie i krzywdzące wielu uogólnianie. Ale trudno mi sobie wyobrazić by kilkadziesiąt lat temu w jakimkolwiek zborze wierzącym zgodnie ze Słowem Bożym podrygiwano w rytmie jakiejś mantry typu „Tylko ty, tylko ty, tylko ty…”
Jak będzie dalej, czy takie piosenki, zamieniające obraz świętego Boga na partnera i kumpla będą dominowały? Niestety już dominują w wielu zborach ale wiele też wraca do wielozwrotkowych, pełnych treści pieśni sprzed lat np. ze Śpiewnika Pielgrzyma. Obawiam się jednak, że z czasem będą coraz bardziej wypierane. Wielu przywódców zborów sądzi też zapewne, że dzięki miłosnym pioseneczkom łatwiej pozyskają młodych, niewierzących ludzi. „Patrzcie, śpiewamy Bogu tak jak można śpiewać do dziewczyny czy chłopaka, to taka sama miłość. Chodźcie z nami, pośpiewajcie też a w trakcie możecie się też poprzytulać i pośpiewać to samo do siebie” - powiedzą.

A co powie Bóg?

3 listopada 2016

Z dalekiego kraju

Niedawno ponownie rozmyślałem nad znaną chyba nawet niezbyt wytrawnym czytelnikom Biblii przypowieścią Jezusa o tzw. marnotrawnym synu. Wielu kaznodziei zwraca uwagę, że tak naprawdę jej głównym bohaterem jest ojciec. Jezus opowiedział przecież tę historię by zilustrować prawdę o tym, jak Bóg cieszy się z każdego nawróconego grzesznika (od tego rozpoczyna opowieść: Taka, mówię wam, jest radość wśród aniołów Bożych nad jednym grzesznikiem, który się upamięta. [Ewangelia Łukasza 15:10])
Ja chcę jednak zwrócić uwagę na syna. Myślałem ostatnio jak potoczyłyby się jego losy, gdyby nie to, że nastał wielki głód w owym kraju i on zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł więc i przystał do jednego z obywateli owego kraju, a ten wysłał go do swej posiadłości wiejskiej, aby pasł świnie. I pragnął napełnić brzuch swój omłotem, którym karmiły się świnie, lecz nikt mu nie dawał. (15:14-16). Podejrzewam, biorąc pod uwagę pierwszą część jego historii, że nadal wiódłby życie playboya, a może nawet zrobiłby jakąś sporą „karierę” jako wyjątkowej klasy hulaka i utracjusz. Raczej nie podejrzewam, że wróciłby kiedykolwiek do ojca a jeżeli już to pewnie w trumnie czy raczej w ossuarium J.
Jedynie dramatyczne wydarzenia sprawiły, że zaczął zastanawiać się nad swoim losem i przyszłością i ostatecznie podjął niełatwą przecież decyzję o powrocie do ojca. Czy nie pokazuje nam to pewnej ważnej prawdy? Kiedy wiedzie nam się dobrze rzadko miewamy refleksyjne nastawienie a fajne i dostatnie życie zagłusza nasze sumienie, poczucie wstydu czy obowiązku wobec innych. Dopiero gdy „karta się odwróci” zaczynamy się zastanawiać nad sobą. „Jak trwoga to do Boga” – mówi przysłowie i jest chyba jednym z niewielu będących prawdziwą ludową mądrością.
„Doświadczenia krańcowe” (katastrofa, utrata bliskich, choroba, perspektywa śmierci, zdrada) są impulsami do szukania rozwiązania i przemiany myślenia. Ludzie nawracają się pod wpływem głoszenia im Ewangelii, świadectw, Słowa Bożego, kazań, pieśni ale także często odnajdując Boga jako jedyne rozwiązanie swoich problemów, które wydają im się beznadziejne. Ludzkie możliwości się kończą, zaczyna się szukanie tego, który jest Wszechmocny.
Ja sam, mimo że poznałem już ewangelię, czytałem Słowo Boże, sporo wiedziałem i rozumiałem, potrzebowałem jak się okazało impulsu (bolesnego patrząc po ludzku), który pokazał mi, że sam mogę jedynie podążać do nikąd, że muszę odnaleźć Tego, który jest jedyną Drogą, Prawdą i Życiem.
Z historii o synu – utracjuszu możemy wydobyć jeszcze co najmniej jedną prawdę. Odjeżdżając od ojca w świat (wszak miał fundusze by wynająć sobie jakiś niezły zapewne środek transportu) do dalekiego kraju nie brał zapewne pod uwagę, że przyjdzie mu z tak daleka wracać na piechotę i to jeszcze na bosaka. A tak się sprawy potoczyły. Ważne byśmy zobaczyli determinację syna do powrotu (nawrócenia) także w tym. Przejść pieszo i w śmierdzących łachmanach pewnie sporo ponad sto kilometrów („daleki kraj” w realiach bliskowschodnich to pewnie co najmniej tyle) to nie przelewki. A jednak syn był zdecydowany by poświęcić nie tylko swoje siły i zdrowie ale także reputację i za wszelką cenę powrócić. Cała wieś widziała go wyjeżdżającego w świat, otoczonego bogactwem. Teraz cała wieś widziała go powracającego w opłakanym stanie i pewnie aż huczało od plotek i zawiści. Syn nic sobie z tego nie robił i powinniśmy się od niego uczyć. Każde upokorzenie warto znieść by wrócić do Ojca, paść Mu w ramiona i zyskać Jego przebaczenie. Syn uczy nas czym jest pokuta, będąca niezbędnym elementem nawrócenia.
Każdy z nas wraca do Ojca w śmierdzących łachmanach grzechu. Nie ma innego sposobu powrotu jeżeli tylko jest to prawdziwy powrót.