11 grudnia 2016

Opowiemy przyszłemu pokoleniu

Kilka dni temu, kiedy czytałem ponownie Psalm 78 zobaczyłem ile razy jest w nim mowa o Bożym działaniu, które tak na dobrą sprawę „zewnętrzny obserwator” mógłby przypisać po prostu aktywności ludzkiej, zbiegom okoliczności albo nawet tzw. siłom natury. Zbudował świątynią swoją jak wysokie niebo, jak ziemię, którą ugruntował na wieki. [Psalm 78:69] Czy to sam Bóg zbudował sobie świątynię w Jerozolimie, o której mówi psalmista? Przecież dokonał tego Salomon, a raczej jego robotnicy z materiałów, przygotowanych wcześniej przez jego ojca, Dawida. Wszystko było tylko ludzkim działaniem!
Porzucił przybytek w Sylo, namiot, w którym mieszkał wśród ludzi. Oddał w niewolę arkę przymierza i chwałę swoją w ręce wroga. Wydał lud swój na pastwę miecza (…). [wiersze 60-62]; Uderzył na tyły wrogów swoich I okrył ich wieczną hańbą. [66] – no cóż, tak się złożyło, takie koleje wojenne.
Zniszczył gradem winnice ich, a sykomory ich szronem. Wydał na pastwę gradu bydło ich, A stada ich błyskawicom. – czytamy o plagach egipskich w wierszach 48 i 49. No tak to bywa z klęskami żywiołowymi…
Tak czytać może ten psalm człowiek, który nie zna Boga, który sam nie miał okazji (nie doznał tej łaski) by Bóg raczył mu się objawić w Swoich dziełach. Ale też nawet ktoś, kto uważnie, poddany w pokorze Bożemu prowadzeniu czyta Biblię dostrzeże Bożą rękę w rzeczach pozornie poddanych tylko prawom fizyki, biologii, rachunkowi prawdopodobieństwa.
Czytając ostatnio psalm 78 nie mogłem nie myśleć o cudach, których doświadczaliśmy jako zbór przez ostatnie dwa lata. Pomiędzy wiersze psalmu wkładałem sobie słowa, które mogłyby się w nim znaleźć równie dobrze (z całym szacunkiem dla oczywistej nienaruszalności Słowa Bożego): „posłał ludzi, poruszył serca, dodał sił, dał dobrą pogodę, ochraniał od nieszczęść”. Tego wszystkiego doświadczaliśmy od Pana, budując salę modlitwy naszego zboru. Choć to przecież my, nasi bracia i siostry, wiele osób i ofiarodawców przyczyniło się w czysto fizycznym wymiarze do powstania budynku, który dzisiaj wskazuje na chwałę Boga, to wszyscy bez wahania mówimy, że to Bóg sprawił. Także wysłuchując naszych osobistych modlitw i regularnych, comiesięcznych zbiorowych modlitw zboru o bardzo konkretne potrzeby, które równie konkretnie i wiernie zaspokajał we właściwym, niezbędnym czasie. Dziękuję Panu, że dzięki temu dał mi też łaskę nowego spojrzenia  na Jego Słowo.

Tego nie zataimy przed synami ich, Lecz opowiemy przyszłemu pokoleniu: Chwalebne czyny Pana i moc jego, Oraz cudowne dzieła, których dokonał. [Psalm 78:4] Nie zataimy! My bowiem nie możemy nie mówić o tym, co widzieliśmy i słyszeliśmy. [Dzieje apostolskie 4:20]

26 listopada 2016

Spokój ducha

Często powtarzamy, że Bóg jest naszym pokojem, że mamy pokój tylko w Nim, tylko On jest naszym schronieniem i skałą. I jest to jak najbardziej prawda, tak jest i amen! Potwierdza to Słowo Boże, świadectwa wielu Bożych Mężów, często świadectwa naszych braci i sióstr a czasami także nasze własne doświadczenia.
Ostatnio czytając list apostoła Pawła do Koryntian zadziwiłem się jednak. Paweł pisze bowiem: Gdy przybyłem do Troady dla zwiastowania ewangelii Chrystusowej, a drzwi zastałem otwarte w Panu, nie zaznałem spokoju ducha, bo nie zastałem tam Tytusa, mego brata; toteż pożegnawszy się z nimi, odszedłem do Macedonii. [2 List apostoła Pawła do Koryntian 2:12-13]. Kto jak kto ale Paweł był tak mocno zakorzeniony w Chrystusie (pisał przecież żyję więc już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus; a obecne życie moje w ciele jest życiem w wierze w Syna Bożego (…) [List do Galacjan 2:12]), że wydawałoby się, że wszelkie typowo ludzkie ograniczenia i przywiązania nie są dla niego istotne, a przynajmniej nie mogą stanowić przeszkody w momencie pełnienia służby. A przecież czytamy, że chociaż w Troadzie były sprzyjające okoliczności do głoszenia Ewangelii to Paweł z tego nie skorzystał i odszedł do Macedonii.
Wydawało się, że wcale nie był to dobry wybór, skoro Paweł pisał później: Bo nawet wtedy, gdy przybyliśmy do Macedonii, ciało nasze nie zaznało żadnego odpoczynku, lecz zewsząd byliśmy uciśnieni walkami zewnątrz, obawami od wewnątrz. W końcu jednak - Lecz Ten, który pociesza uniżonych, Bóg, pocieszył nas przez przybycie Tytusa; [2 Koryntian 7:5-6].
Kim był Tytus, że Paweł poświęca mu tak wiele uwagi i że jego osoba jest tak ważna? W tym samym liście wymieniony jest wiele razy i wiele dobrego możemy o nim przeczytać. Towarzyszył Pawłowi w wielu przedsięwzięciach misyjnych, był jak się dowiadujemy odpowiedzialny i wierny, realizował ważne zadania. Wreszcie jeden z listów Paweł adresuje bezpośrednio do niego.
Ale czy to wszystko usprawiedliwia taką postawę Pawła, o jakiej czytaliśmy na początku? Wielu chrześcijan skrzywiłoby się z niesmakiem, gdyby usłyszeli podobne słowa z ust jakiegoś brata – „O, to takie cielesne! Mamy się radować w Panu a nie uzależniać naszych nastrojów od jakiegoś człowieka!” (i już widzę te skwaszone miny).
Relacja Pawła i Tytusa była pełna braterskiej miłości i sympatii ale to co było w niej najważniejsze to wspólna służba dla Pana. Każdy z nas woli wypełniać ważne zadanie z kimś kogo ceni i może na nim polegać niż w pojedynkę. Zdarza się wręcz, że „robota się nie klei” bez kogoś, kto z pewnością by nam doskonale pomógł, był otuchą i pokrzepieniem. Po prostu brak spokoju ducha. Jak widzimy z listów Pawła Tytus był właśnie kimś takim.
Jakoś tak się dziwnie składa, że ci niesamowicie „duchowi” chrześcijanie, pogardzający wszelką „cielesnością” nie za bardzo mogą pochwalić się wielkimi efektami w służbie dla Pana. Może nie umieją Go dostrzec w bracie, który byłby dla nich wsparciem i nieocenioną pomocą…

20 listopada 2016

Miłosierni dla Boga?

Kiedy dzisiaj włączyłem telewizor trafiłem na wywiad z jakimś księdzem czy zakonnikiem katolickim. Dziennikarz pytał o podsumowanie ogłoszonego przez kościół katolicki na początku roku tzw. Roku Miłosierdzia. Indagowany mówił bardzo składnie i potoczyście i przez chwilę postanowiłem go posłuchać. I oto dowiedziałem się ku mojemu zdziwieniu, że miniony rok miał być także rokiem naszego miłosierdzia w stosunku do Boga! Nie mogłem uwierzyć własnym uszom i postanowiłem posłuchać uzasadnienia. Dowiedziałem się z niego, że (w skrócie) powinniśmy zrobić Bogu tę łaskę i odpowiedzieć na Jego wezwanie do nas bo przecież Bóg pragnie być z nami i nie chce być sam. No to okażmy Mu miłosierdzie.
Trudno to komentować, trudno zrozumieć ten tok rozumowania – jak nieforemne gliniane naczynie może okazać miłosierdzie w stosunku do swojego Stwórcy (przywołując obraz użyty przez apostoła Pawła w Liście do Rzymian 9:20). Wyłączyłem telewizor i zacząłem zastanawiać się, że nawet w kręgach ewangelicznie wierzących chrześcijan spotykamy się niestety z takim obrazem „biednego” Boga, który robi wszystko byśmy tylko łaskawie zechcieli się do Niego zwrócić.
Z czego wynikają takie oczywiste aberracje w patrzeniu na dzieło odkupienia i przede wszystkim na Majestat Wszechmogącego Pana i Stwórcy? Myślę, że (jak to niestety zwykle bywa z wszelkimi chrześcijańskimi błędami) u podstaw leży nieznajomość Słowa Bożego i Jego wybiórcza, pobieżna lektura (lub wręcz bazowanie na funkcjonujących w tzw. powszechnej świadomości fragmentach i kalkach niezbyt wiernie cytowanych).
Najbardziej chyba zawinił obraz „biednego” Jezusa stojącego u drzwi naszego serca i cierpliwie kołaczącego żeby go wreszcie wpuścić. No cóż, czy nie należy Mu się w takiej sytuacji nasze miłosierdzie? W tłumaczeniu Biblii Warszawskiej rzeczywiście czytamy: Oto stoję u drzwi i kołaczę; jeśli ktoś usłyszy głos mój i otworzy drzwi, wstąpię do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze mną. [Objawienie Jana 3:20] i bardzo łatwo wyrwać ten fragment z kontekstu jednego z listów Chrystusa do zborów. Większość tłumaczeń mówi o pukaniu, co wzbudza już inne skojarzenia (to kołatanie kojarzy nam się z takim pełnym pokory i skromności proszeniem), ale warto zajrzeć też do Przekładu Współczesnego Nowego Testamentu i przywołać także wiersz wcześniejszy: Tych, których kocham, wychowuję z całą surowością. Bądź więc gorliwy i nawróć się. Uważaj, bo już stoję przed drzwiami i pukam. Kto usłyszy mój głos i otworzy drzwi, wejdę do jego domu na wspólną ucztę.
Obraz Jezusa cierpliwie kołatającego trochę się zmienia, prawda? To „dobijanie się” do serca grzesznika zyskuje czytelny związek z nadchodzącym sądem i ostrzeżeniem przed karą. Przestaje być słodko i jeżeli mówić o miłosierdziu to raczej trzeba by o nie błagać Boga.

9 listopada 2016

Ty

Ostatnio sporo słucham chrześcijańskich stacji radiowych. Pieśni i piosenki, jedne zapadające w pamięć, chwytające za serce, inne wpadające jednym uchem i wylatujące drugim, jedne pięknie zaśpiewane i zagrane, inne wręcz na pograniczu fałszu. Takie to uroki radiowej składanki. Jednak zdarzają się także takie utwory, które budzą po prostu moje zdziwienie. Kontekst (czyli fakt, że piosenka była emitowana w radiu chrześcijańskim) sprawia, że staram się odczytywać tekst jako mówiący o Bogu czy Jezusie. Gdybym jednak nagle włączył radio i nie spojrzał na jego wyświetlacz byłbym zapewne przekonany, że właśnie nadawany jest typowy utwór o tzw. miłości, miłości do drugiego człowieka. Chcę być przy tobie, chcę byś mnie przytulił, zabierz mnie do domu… - i tym podobne. Ani razu nie jest wyśpiewane Boże imię, ani razu nie pojawia się cokolwiek, co pozwala odczytać, że chodzi o Osobę Wszechmocnego, Świętego Pana i Zbawiciela.
Takie refleksje przybrały jeszcze na sile po niedzielnym koncercie Mate.O w moim zborze, w czasie którego zabrzmiały pieśni uwielbienia, pełne czci, bojaźni, radości ze zbawienia. Święty, święty, święty, Boże niezmierzony - huczało w sali i trudno było nie wielbić Pana razem z artystami.
„Pieśni naszych ojców” - zatytułowany był koncert i jest to tytuł znamienny. Nie zamierzam upraszczać zjawiska i twierdzić, że tylko nasi ojcowie w wierze, czyli pokolenie dzisiejszych chrześcijan-seniorów wielbiło Boga z czcią i bojaźnią a dzisiaj stajemy przed Nim z rękami w kieszeniach i bąkamy tylko coś pod nosem. Nie, tak z pewnością nie jest, byłoby to uproszczenie i krzywdzące wielu uogólnianie. Ale trudno mi sobie wyobrazić by kilkadziesiąt lat temu w jakimkolwiek zborze wierzącym zgodnie ze Słowem Bożym podrygiwano w rytmie jakiejś mantry typu „Tylko ty, tylko ty, tylko ty…”
Jak będzie dalej, czy takie piosenki, zamieniające obraz świętego Boga na partnera i kumpla będą dominowały? Niestety już dominują w wielu zborach ale wiele też wraca do wielozwrotkowych, pełnych treści pieśni sprzed lat np. ze Śpiewnika Pielgrzyma. Obawiam się jednak, że z czasem będą coraz bardziej wypierane. Wielu przywódców zborów sądzi też zapewne, że dzięki miłosnym pioseneczkom łatwiej pozyskają młodych, niewierzących ludzi. „Patrzcie, śpiewamy Bogu tak jak można śpiewać do dziewczyny czy chłopaka, to taka sama miłość. Chodźcie z nami, pośpiewajcie też a w trakcie możecie się też poprzytulać i pośpiewać to samo do siebie” - powiedzą.

A co powie Bóg?

3 listopada 2016

Z dalekiego kraju

Niedawno ponownie rozmyślałem nad znaną chyba nawet niezbyt wytrawnym czytelnikom Biblii przypowieścią Jezusa o tzw. marnotrawnym synu. Wielu kaznodziei zwraca uwagę, że tak naprawdę jej głównym bohaterem jest ojciec. Jezus opowiedział przecież tę historię by zilustrować prawdę o tym, jak Bóg cieszy się z każdego nawróconego grzesznika (od tego rozpoczyna opowieść: Taka, mówię wam, jest radość wśród aniołów Bożych nad jednym grzesznikiem, który się upamięta. [Ewangelia Łukasza 15:10])
Ja chcę jednak zwrócić uwagę na syna. Myślałem ostatnio jak potoczyłyby się jego losy, gdyby nie to, że nastał wielki głód w owym kraju i on zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł więc i przystał do jednego z obywateli owego kraju, a ten wysłał go do swej posiadłości wiejskiej, aby pasł świnie. I pragnął napełnić brzuch swój omłotem, którym karmiły się świnie, lecz nikt mu nie dawał. (15:14-16). Podejrzewam, biorąc pod uwagę pierwszą część jego historii, że nadal wiódłby życie playboya, a może nawet zrobiłby jakąś sporą „karierę” jako wyjątkowej klasy hulaka i utracjusz. Raczej nie podejrzewam, że wróciłby kiedykolwiek do ojca a jeżeli już to pewnie w trumnie czy raczej w ossuarium J.
Jedynie dramatyczne wydarzenia sprawiły, że zaczął zastanawiać się nad swoim losem i przyszłością i ostatecznie podjął niełatwą przecież decyzję o powrocie do ojca. Czy nie pokazuje nam to pewnej ważnej prawdy? Kiedy wiedzie nam się dobrze rzadko miewamy refleksyjne nastawienie a fajne i dostatnie życie zagłusza nasze sumienie, poczucie wstydu czy obowiązku wobec innych. Dopiero gdy „karta się odwróci” zaczynamy się zastanawiać nad sobą. „Jak trwoga to do Boga” – mówi przysłowie i jest chyba jednym z niewielu będących prawdziwą ludową mądrością.
„Doświadczenia krańcowe” (katastrofa, utrata bliskich, choroba, perspektywa śmierci, zdrada) są impulsami do szukania rozwiązania i przemiany myślenia. Ludzie nawracają się pod wpływem głoszenia im Ewangelii, świadectw, Słowa Bożego, kazań, pieśni ale także często odnajdując Boga jako jedyne rozwiązanie swoich problemów, które wydają im się beznadziejne. Ludzkie możliwości się kończą, zaczyna się szukanie tego, który jest Wszechmocny.
Ja sam, mimo że poznałem już ewangelię, czytałem Słowo Boże, sporo wiedziałem i rozumiałem, potrzebowałem jak się okazało impulsu (bolesnego patrząc po ludzku), który pokazał mi, że sam mogę jedynie podążać do nikąd, że muszę odnaleźć Tego, który jest jedyną Drogą, Prawdą i Życiem.
Z historii o synu – utracjuszu możemy wydobyć jeszcze co najmniej jedną prawdę. Odjeżdżając od ojca w świat (wszak miał fundusze by wynająć sobie jakiś niezły zapewne środek transportu) do dalekiego kraju nie brał zapewne pod uwagę, że przyjdzie mu z tak daleka wracać na piechotę i to jeszcze na bosaka. A tak się sprawy potoczyły. Ważne byśmy zobaczyli determinację syna do powrotu (nawrócenia) także w tym. Przejść pieszo i w śmierdzących łachmanach pewnie sporo ponad sto kilometrów („daleki kraj” w realiach bliskowschodnich to pewnie co najmniej tyle) to nie przelewki. A jednak syn był zdecydowany by poświęcić nie tylko swoje siły i zdrowie ale także reputację i za wszelką cenę powrócić. Cała wieś widziała go wyjeżdżającego w świat, otoczonego bogactwem. Teraz cała wieś widziała go powracającego w opłakanym stanie i pewnie aż huczało od plotek i zawiści. Syn nic sobie z tego nie robił i powinniśmy się od niego uczyć. Każde upokorzenie warto znieść by wrócić do Ojca, paść Mu w ramiona i zyskać Jego przebaczenie. Syn uczy nas czym jest pokuta, będąca niezbędnym elementem nawrócenia.
Każdy z nas wraca do Ojca w śmierdzących łachmanach grzechu. Nie ma innego sposobu powrotu jeżeli tylko jest to prawdziwy powrót.

17 października 2016

Rozmyślania nad talerzem

„Panie pobłogosław te dary, które będziemy spożywać” – oto standardowa modlitwa, która chyba najczęściej brzmi przy chrześcijańskich stołach. Ostatnio sporo myślałem o tych modlitwach, które wznosimy do Boga przed posiłkiem. Jak często – szczególnie dla wierzących ludzi od dziecka wychowujących się w chrześcijańskich domach – jest to tylko rytuał, element dnia? Nie mnie to oceniać i nie mnie nad tym utyskiwać.
A jeśli ja z dziękczynieniem coś spożywam, dlaczego mają mi złorzeczyć za to, za co ja dziękuję? A więc: Czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek czynicie, wszystko czyńcie na chwałę Bożą [Pierwszy List apostoła Pawła do Koryntian 10:30-31], za wszystko dziękujcie; taka jest bowiem wola Boża w Chrystusie Jezusie względem was. [Pierwszy List do Tesaloniczan 5:18] – głosi nauka apostolska. Składanie dziękczynienia za pokarm była także zwyczajem Jezusa: I polecił ludowi usiąść na ziemi. I wziąwszy te siedem chlebów, i podziękowawszy, łamał i dawał uczniom swoim, by kładli przed nimi. [Ewangelia Marka 8:6]. W opisie tzw. ostatniej wieczerzy czytamy, że Jezus dziękował Bogu zarówno na wino jak i potem osobno za chleb (Ewangelia Łukasza 22:17-19). Jak więc my mamy nie dziękować?!
Dziękować przede wszystkim za to, że w ogóle mamy co jeść. Dla nas dzisiaj wydaje się to tak oczywiste, tak zwyczajne. Zapominamy, że wręcz kilkadziesiąt lat temu takim nie było i wcale nie musi być jutro. Ale w ostatnich dniach staram sobie (i osobom zasiadającym ze mną do stołu) przypominać jakie cuda dostajemy na talerzu, ba – jak wielki ciąg cudów doprowadził do tego, że zasiadamy przy stole.
Sam wzrost roślin i ich kiełkowanie jest już cudem. Cudem jest to, że człowiek nauczył się (miał tyle mądrości) wydobywać z nich pożywienie. Cudem jest takie urządzenie świata, że część ludzi pragnie zajmować się właśnie tzw. produkcją żywności (brrr, co za określenie!), że znajduje rośliny i zwierzęta, które mogą być smakowitym pokarmem. Dostaliśmy umiejętności by z produktów samych w sobie pewnie niezbyt smakowitych przyrządzać dania zapierające dech w piersiach. A jak rzadko myślimy o tym ile czasu trwało przygotowanie produktów, które często w pośpiechu i bezmyślnie pochłaniamy! Rośliny wzrastały co najmniej kilka miesięcy, zwierzęta często kilka lat. Niektóre wędliny, sery leżakują cierpliwie by zaspokajać nasze wysublimowane podniebienia.
Zachęcam dzisiaj do uruchomienia naszej wyobraźni nad talerzem. Cuda to nie tylko a może nie przede wszystkim uzdrowienia i niesamowite „zbiegi okoliczności”. Wielkich cudów doświadczamy wszyscy codziennie i z każdego nasz Pan godzien jest przyjąć nasze dziękczynienie.

10 października 2016

Jak przemawia jak nie przemawia?

Niedawno rozmawiałem w pociągu z pewną miłą, mocno starszą panią, która z dumą powiedziała mi, że przeczytała całą Biblię. Chyba oczekiwała po mnie wyrazów podziwu i zdumienia, ale gdy tego nie znalazła dodała, iż wie, że to oczywiście za mało, że powinna wracać do Pisma Świętego wciąż na nowo, ale… często jest tak zmęczona, że może oglądać tylko filmy sensacyjne.
Moja towarzyszka podróży reprezentuje bardzo typowe podejście do Słowa Bożego. Zdarza się, że ludzie, świadomi „wagi kulturowej” Pisma Świętego stawiają sobie „ambitne” wyzwanie, że przeczytają je od deski do deski. Potem mogą chwalić się tym w gronie znajomych, zyskać opinię kogoś „poważnie traktującego chrześcijańskie korzenie Europy” czy jak tam by jeszcze inaczej.
Chwała Bogu, że są takie osoby, które chcą czytać Słowo Boże. Jeżeli Pan zechce przemówi do nich przez Swoje Słowo, nawet gdy oni zupełnie tego nie oczekują. Człowiek, który nie jest przemieniony przez Ducha Świętego traktuje Biblię jak każdą inną książkę (i najlepszym dowodem na to jest, że zazwyczaj czyta ją zaczynając od pierwszej strony). Ja sam zanim uwierzyłem też tak podchodziłem do Biblii. Słyszałem czasami jak ktoś mówił, że trzeba żyć Słowem Bożym i zupełnie tego nie rozumiałem. Czym mam żyć? Historią o narodzeniu Jezusa czy tym jak rozmnożył chleb? A może Jego rodowodem? Biblia była dla mnie zbiorem historyjek, czasami mało chwalebnych i krwawych.
Dziś dzięki Duchowi Świętemu wiem, że zawartość Biblii to nie fabuły i opowieści (choć jest przecież w większości z nich zbudowana) a przesłania natury duchowej. W Starym Testamencie wystarczy dotrzeć do przesłania, które Bóg chce nam przekazać przez konkretne wydarzenia, zwrócić uwagę na motywację uczestniczących w nich postaci, na ich przeszłość i powiązania, wreszcie na zakończenie, z którego przecież coś wynika. W Nowym Testamencie jest „łatwiej”, bo tu Jezus i autorzy poszczególnych ksiąg mówią do nas „otwartym tekstem” i niczego nie owijają w bawełnę. Wystarczy ich słuchać, wydarzenia są tylko ilustracjami do tych słów. Biblia przemawia.
„Ale jak przemawia jak nie przemawia?” - pyta (trawestując klasyka) przeciętny Kowalski po przeczytaniu kilku (uff…) rozdziałów. Kiedy kartek, na których wydrukowano „Pana Tadeusza” będziemy chcieli użyć jako chusteczek jednorazowych to raczej efekty nie będą zachęcające. Poemat narodowy zwyczajnie „utrze nam nosa”. Niestety efekt może być podobny gdy Słowo Boże potraktujemy np. jak krwawy kryminał do poduszki, jak zwykłą książkę, jedną z wielu. Jak nie popełniać tego błędu? Wystarczy może odrobina szacunku do Autora, chwila namysłu przed lekturą czy wręcz prośba do Boga by uzdalniał nas do rozumienia tej Księgi.
A my, chrześcijanie? Tak przywykliśmy do tego, że Słowo Boże do nas przemawia, że wiemy, na co nastawiać nasze duchowe uszy by słyszeć głos Pana - że już przestaliśmy czasami rozumieć kogoś, kto otwiera Biblię może pierwszy raz w życiu i zamyka ją z trzaskiem od razu, po przeczytaniu np. pierwszego rozdziału Ewangelii Mateusza… Może czasami warto sobie przypomnieć siebie sprzed lat i nasze własne zmagania z Biblią?

26 września 2016

Bezbolesny krzyż?

Słowo Boże jednoznacznie wzywa nas do krzyżowania swojej starej natury – naszego egoizmu, pożądliwości, unicestwiania prymatu własnej woli stojącej ponad wolą Bożą. A ci, którzy należą do Chrystusa Jezusa, ukrzyżowali ciało swoje wraz z namiętnościami i żądzami. [Biblia Warszawska, List do Galacjan 5:24] Jako chrześcijanie dobrze znamy te słowa, zgadzamy się z nimi, powtarzamy je czasami lub z mądrymi minami kiwamy nad nimi głowami. Często jednak jest tak, że robimy tak dopóki nam samym nie przyjdzie oddać na krzyż czegoś szczególnie nam cennego, jakiegoś wypieszczonego marzenia, jakichś planów, do których tak bardzo przywiązało się nasze serce.
Nie ma nic złego w marzeniach i planach, ba – są przecież motorem naszego rozwoju, także rozwoju duchowego. Chyba że przemawia do nas Bóg, jednoznacznie i zdecydowanie oświadczając nam, że te marzenia nie są Jego wolą dla naszego życia, albo przynajmniej nie w tej chwili.
Wtedy kończą się piękne chrześcijańskie teorie, zaczyna się jak najbardziej osobista droga na krzyż. Zaczynają się schody. Nagle okazuje się, że to strasznie trudna droga i w zasadzie niemożliwa do przejścia. Choć wcześniej deklarowaliśmy, że chcemy coraz bardziej upodabniać się do Jezusa to nagle może się okazać, że z całego upodabniania się może pozostać tylko prośba do Boga o odsunięcie kielicha cierpienia… Czy musi aż tak boleć Panie?! Nie wiedziałem, że krzyż może tak boleć!
Możemy też szukać wykrętów: „przecież mój Ojciec w niebie pragnie dla mnie wszystkiego co najlepsze, na pewno nie chce żebym cierpiał”. Możemy też motywować biblijnie nasze pragnienia i plany i zapewne przy odrobinie wysiłku może nam się to udać. To znaczy - może udać się zagłuszyć własne sumienie.
Ale właściwie po co iść na krzyż? Tylko wtedy, gdy uznajemy jednoznaczną wyższość Bożych planów i pragnień dla naszego życia ponad naszymi własnymi stajemy się właśnie takimi jak pisał apostoł Paweł: zawsze śmierć Jezusa na ciele swoim noszący, aby i życie Jezusa na ciele naszym się ujawniło. Zawsze bowiem my, którzy żyjemy, dla Jezusa na śmierć wydawani bywamy, aby i życie Jezusa na śmiertelnym ciele naszym się ujawniło. [2 List do Koryntian 4:10-11] Tylko wtedy Pan odebrać może chwałę z naszego życia, tylko wtedy życie, którego źródłem jest Jezus Chrystus może w pełni objawić się w naszym życiu.. Gdy w bardzo konkretny sposób uznamy Go za Pana i Władcę.

24 września 2016

We właściwym czasie

Ostatnio ponownie zachwyciłem się psalmem nr 1. Za każdym razem zadziwiam się, że ten jeden z najbardziej dla mnie wymownych i przejrzystych psalmów, zawierających tak jasne i klarowne przesłanie otwiera tę księgę. Szczęśliwy mąż, który nie idzie za radą bezbożnych ani nie stoi na drodze grzeszników, ani nie zasiada w gronie szyderców, lecz ma upodobanie w zakonie Pana i zakon jego rozważa dniem i nocą. Będzie on jak drzewo zasadzone nad strumieniami wód, wydające swój owoc we właściwym czasie, którego liść nie więdnie, a wszystko, co uczyni, powiedzie się. [Psalm 1:3]
Obserwując moich braci i siostry w Chrystusie, tych, którzy nie naśmiewają się z nikogo ani nie krytykują, którzy nie słuchają („dobrych”) rad tego świata ale którzy wytrwale podążają za Słowem Bożym, karmią się nim i wbrew wszystkiemu wolą spędzać tak czas zamiast podążać za oferowanymi im rozrywkami – widzę, że naprawdę są dzięki temu szczęśliwi. To szczęście według norm tego świata jest irracjonalne, bo pochodzi nie z ciała a ma charakter duchowy. Ale człowiek zmysłowy nie przyjmuje tych rzeczy, które są z Ducha Bożego, bo są dlań głupstwem, i nie może ich poznać, gdyż należy je duchowo rozsądzać. [1 List Pawła do Koryntian 2:14]
Ale to co mnie teraz poruszyło w psalmie to obietnica wydania owocu we właściwym czasie. Człowiek z natury nie chce czekać na owoce. Nawet czekanie na owoce w sadzie nie jest wymarzonym zajęciem. Nie bez powodu powstają coraz to nowe odmiany roślin, które wydają owoce dwa albo nawet trzy razy do roku. Nie chcemy też czekać na owoce swojej pracy. Ludzie chcą mieć wszystko już teraz, szybko, zanim na to zapracują. Wciąż pozornie atrakcyjniejsze oferty kredytowe i reklamy, wmawiające nam, że musimy to wszystko mieć TERAZ wychodzą naprzeciw takim pożądliwościom.
A owoce duchowe (wszak o takich mówi psalm)? Wydawałoby się, że tutaj sprawa jest inna, wszak na takie owoce oczekują tylko ludzie duchowi, żyjący z Bogiem. Przecież innych nic nie obchodzi wydawanie duchowych owoców… A jednak także i tutaj chcielibyśmy mieć wszystko teraz, szybko. Już teraz mówić językami, zaraz prorokować, uzdrawiać, przyciągać tłumy na swoje kazania. Już teraz widzieć za jaki autorytet w sprawach wiary uważają mnie inni. Tu także „rynek” wychodzi naprzeciw takim zapotrzebowaniom – jak grzyby po deszczu powstają warsztaty prorockie czy szkolenia mówienia językami. Problem w tym, że takimi oczekiwaniami skazujemy samych siebie na klęskę nieurodzaju. Nie błądźcie, Bóg się nie da z siebie naśmiewać. [List do Galacjan 6:7]
Tylko Ci, którzy w pokorze uznają Boga za prawdziwego Króla i Pana swojego życia wiedzą, że On suwerennie decyduje o owocach, stwarzając we właściwym czasie warunki byśmy mogli je wydawać i by nie były to jakieś śliwki-robaczywki. Dzisiaj zobaczyłem, że dotyczy to także dobrych owoców, których możemy doświadczyć w naszym życiu, w naszej codzienności. Także tu Bóg okazuje nam łaskę WE WŁAŚCIWYM CZASIE i biada tym, którzy chcą to przyspieszać własnymi pomysłami (warto chociażby zajrzeć do 16. rozdziału I Księgi Mojżeszowej i przypomnieć sobie historię Abrahama, Sary, Hagar, Ismaela i Izaaka). Nawet jeżeli my także otrzymaliśmy od Boga jakieś obietnice to nie znaczy, że otrzymaliśmy też upoważnienie do ich realizowania na własną rękę. I dobrze jest czekać w milczeniu na pomoc WIEKUISTEGO. [Treny 3:26, Nowa Biblia Gdańska]

12 września 2016

W powietrzu

Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, kto słucha słowa mego i wierzy temu, który mnie posłał, ma żywot wieczny i nie stanie przed sądem, lecz przeszedł ze śmierci do żywota. [Ewangelia Jana 5,24]
Zaprawdę, zaprawdę – w ten sposób Żydzi podkreślali doniosłość słów, które za chwilę mieli wypowiedzieć. Zapewniam was – oddaje ten wstęp przekład Słowo Życia. No i co z tego? Ile osób przejmuje się tak podkreślaną doniosłością tych słów Pana? A przecież to najprawdziwsza dobra nowina! Wystarczy słuchać Jezusa i wierzyć Bogu (ufać – w innym przekładzie) by mieć życie wieczne i uniknąć sądu. Cóż prostszego, ba – cóż bardziej uspakającego, pozwalającego przestać wreszcie ufać sobie i swoim wysiłkom!
Dlaczego więc to ważne zapewnienie Jezusa trafia wciąż do niewielkiej garstki ludzi? Przede wszystkim niewielu jest takich, co chcą słuchać Jezusa. Nie żeby od razu nie wierzyli, że On powiedział to co jest zapisane w Ewangeliach. Nawet jeżeli przyznają, że wierzą to ostatecznie nie wszystkiego przecież są w stanie słuchać, pewne rzeczy „nie pasują do koncepcji”.
Drugi warunek to wierzenie (ufanie) Bogu. Jeżeli nie mam dobrych relacji np. z moim kolegą z pracy to nie pożyczę mu raczej pieniędzy – bo nie ufam mu. Do tego, by komuś wierzyć, ufać mu, potrzebne są relacje. A jak to jest z tymi relacjami z Bogiem to chyba wszyscy wiemy.
No i trzecia rzecz – jak można mieć już teraz życie wieczne, jak można nie stanąć przed sądem („ostatecznym”), skoro przecież każdy (nie)czytelnik Biblii wie, że każdy musi tam stanąć ;-) Skąd wie? O trzeba by jego zapytać.
Rezultat? Werset, który nie istnieje w świadomości przeciętnego Polaka. Prawdy, tak bardzo podkreślane przez naszego Pana rozpływają się w powietrzu… Zaraz, zaraz, a kto tam rządzi w powietrzu?!*


* List do Efezjan 2:2

8 września 2016

Linia podziału

Złodziej przychodzi, by kraść, zabijać i niszczyć. Ja przyszedłem, aby owce miały życie – i to życie w obfitości. [Ewangelia Jana 10,10 - przekład Słowo Życia]
Te zdania Jezusa znalazły się w jego wypowiedzi, w której porównuje siebie do dobrego pasterza a wierzących w Niego do owiec. Podobnie jak w wielu swoich kazaniach rysuje jasną i zdecydowaną linię podziału. Po jednej stronie linii jest Jezus, po drugiej szatan. Nie ma nic pośrodku, ten świat jest czarno-biały i jest to jeden z najczęstszych zarzutów nie tylko ludzi niewierzących, ale także tych, którzy uważają się za chrześcijan, lecz „nie ze wszystkim się godzą”.
Świat wmawia nam, że nie jest czarno-biały, a na tych, którzy tak twierdzą ma skuteczną broń ośmieszającą. Być śmiesznym, ograniczonym i staroświeckim z Jezusem czy oświeconym, otwartym i nowoczesnym daleko od Niego – to prawdziwy czarno-biały podział. Paradoks…

7 września 2016

Po czym poznać Boże dziecko?

Każdy, kto wierzy, że Jezus jest Mesjaszem, jest dzieckiem Bożym. A każdy, kto kocha Boga, kocha też inne Jego dzieci. Kto więc kocha Boga i jest Mu posłuszny, będzie też miłował Jego dzieci. [1 List Jana 5,11-12, przekład Słowo Życia]
Jan podkreśla dobitnie to, co znajdujemy także w listach Pawła a przede wszystkim w wypowiedziach samego Jezusa – człowiek nie rodzi się dzieckiem Bożym, uzyskuje ten status dzięki wierze. Jeżeli jakieś dziecko nie jest absolutnie w niczym podobne do swojego ojca to w oczywisty sposób trudno mówić tu o prawdziwym ojcostwie. Trudno znaleźć kogoś mniej podobnego do Boga niż człowiek trwający w grzechu, żyjący grzechem, karmiący się wszelkimi brudami świata. Święty, święty, święty, kochający i nieskończenie dobry Bóg nie może mieć z takim człowiekiem nic wspólnego. Ojcem waszym jest diabeł – powiedział Jezus do takich ludzi, powołujących się na pochodzenie od Abrahama i ojcostwo samego Boga (Ewangelia Jana 8:44). Dopiero narodzenie na nowo i skorzystanie z pojednania z Bogiem oferowanego nam w ofierze Jezusa przywraca nam podobieństwo do Ojca.
Jeżeli jesteście dziećmi Abrahama, spełniajcie uczynki Abrahama. (Ewangelia Jana 8:39) – Jezus pokazuje oczywistą prawdę, że bycie dzieckiem to także „dziedzictwo” wartości, uzewnętrzniających się w czynach. Dla dzieci Bożych to oczywiście przede wszystkim miłość, którą jest Bóg, miłość skierowana do innych Bożych dzieci. Logika słów Jana wydaje się oczywista, do tego stopnia, że jak każde twierdzenie logiczne można ją odwrócić. Co zatem jeżeli nie kochamy innych Bożych dzieci i nie jesteśmy Mu posłuszni?... Po tym poznajemy - jak czytamy w przekładzie Biblii Warszawskiej.

5 września 2016

Tylko objawienie

A to jest żywot wieczny, aby poznali ciebie, jedynego prawdziwego Boga i Jezusa Chrystusa, którego posłałeś. [Ewangelia Jana 17:3]
Życie wieczne mamy dzięki łasce Bożej ale też zamykamy sobie do niego drogę trwając w grzechach. Ten komu objawi się Bóg i kto zrozumie istotę ofiary Jezusa już nie będzie trwał w grzechu, będzie „pełen bojaźni sprawował swoje zbawienie” bo doświadczył całej świętości Pana. Poznanie Boga i Jezusa Chrystusa, objawienie Prawdy jest więc tak naprawdę warunkiem naszego zbawienia.
Możemy czytać o jakimś egzotycznym, pięknym ptaku, studiować jego zwyczaje, oglądać zdjęcia i filmy. Ale dopiero gdy sami go spotkamy w leśnym gąszczu dowiemy się więcej niż poprzez studiowanie wielu materiałów. Dopiero teraz możemy uczyć się jak za nim podążać i naprawdę tego pragniemy.

4 września 2016

Dał Syna

Albowiem tak Bóg umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto weń wierzy, nie zginął, ale miał żywot wieczny. [Ewangelia Jana 3,16]
Słowa Jana zwracają moją uwagę na Boga jako osobę aktywną, działającą i kierującą się miłością. Bóg DAŁ swojego Syna, co brzmi wręcz złowieszczo i okrutnie. A raczej brzmiałoby tak, gdyby właśnie słowa te nie dotyczyły kochającego Boga. Bo gdyby wyobrazić sobie jakiegoś ojca, który DAŁ swego syna oprawcom by go torturowali i zamęczyli w okrutny sposób? Ale Ojciec DAŁ swego Syna byśmy my mogli się z Nim pojednać. To było warte dla Boga najwyższej ofiary, ofiary Syna!
Tak naprawdę nasza reakcja na te słowa z ewangelii Jana jest testem na naszą wiarę i zrozumienie istoty Boga. Dla ludzi niewierzących nie ma różnicy pomiędzy Ojcem Niebieskim a jakimś tam ojcem. Dlatego spotkać się możemy z opiniami o okrucieństwie Boga, który przeznaczył swego Syna na śmierć.

14 sierpnia 2016

Ckliwy Jezus

Często mamy w głowie taki ckliwy obraz Jezusa, w każdej sytuacji pokornego, służącego, delikatnego, zawsze wychodzącego naprzeciw potrzebującym. To prawda, w wielu sytuacjach taki obraz potwierdza Biblia. On sam powiedział o sobie jestem cichy i pokornego serca [Ewangelia Mateusza 11:29]. W wielu przypadkach, co nie oznacza, że taki obraz Syna Bożego jest właściwy i pełny.
Przy drodze prowadzącej z Jerycha siedział pewien niewidomy żebrak kiedy przechodził tamtędy Jezus ze swoimi uczniami i „mnóstwem ludu” czy też „sporym tłumem” jak obrazowo oddaje to przekład Ewangelicznego Instytutu Biblijnego [cała ta opowieść w Ewangelii Marka 10:46-52]. Nic dziwnego, wszak Jezus dokonał już wtedy sporo cudów, wliczając to nakarmienie czterech tysięcy mężczyzn siedmioma bochenkami chleba.
„Ckliwy” Jezus na pewno od razu po spostrzeżeniu tego biednego człowieka podbiegłby do niego i czym prędzej go uzdrowił. Ale prawdziwy Jezus tak nie postąpił. Nie dość, że Bartymeusz musiał sporo nawytężać gardło by być usłyszanym przez Mistrza to jeszcze (o zgrozo!) Jezus kazał zawołać biedaka do siebie. No jak można tak traktować kalekę! Na dodatek Jezus spytał go czego od Niego oczekuje, tak jakby trudno było się tego domyśleć.
Dlaczego Jezus tak postąpił? Zwolennik „ckliwego” Jezusa raczej nie zadaje sobie takich pytań. Ale warto, warto dokopywać się coraz głębszych sensów Słowa Bożego. Myślę, że Jezus chciał sprawdzić determinację Bartymeusza - czy on naprawdę, za wszelką cenę chce dostać się do Jezusa, czy tylko traktuje Go jako kolejną „szansę” pojawiającą się na drodze. Wszak takich „szans” na pokaźny datek, poczęstunek czy np. nowy płaszcz pewnie w zasięgu Bartymeusza na „jego” drodze pojawiało się trochę. Pewnie też co jakiś czas pojawiali się jacyś wędrowni rzekomi magowie i cudotwórcy, których w Izraelu było sporo (jak chociażby zaświadcza nam Słowo Boże). Jeszcze jeden człowiek, od którego może można coś zyskać – nie zaszkodzi zawołać… Tak mógł przecież myśleć Bartymeusz.
Jezus sprawdził tę motywację i determinację Bartymeusza. Sprawdził w ten sposób także jego wiarę. Gdyby jej nie było niewidomy raczej nie podjąłby ryzyka przedzierania się przez „spory tłum” do Jezusa.
Wydaje się, że pytanie „co chcesz żebym Ci uczynił?” to tylko zbyteczna formalność. Ale wszystko co robił Jezus miało swój wyraźny cel. Tak też było i w tym przypadku. Bartymeusz musiał wyraźnie sformułować swoje oczekiwania w stosunku do Jezusa, musiał wypowiedzieć deklarację, że wierzy w to, że Jezus może przywrócić mu wzrok.
Bartymeusz zdał celująco egzamin, jakiemu poddał go Uzdrowiciel. A jak takie egzaminy (nie muszą one przecież polegać na przywracaniu wzroku) zdaję ja? Czy w głębi duszy nie jestem zwolennikiem „ckliwego” Jezusa, który szybko podbiegnie i zaspokoi każdą moją potrzebę? Na ile wobec „sporego tłumu” jestem w stanie wykazać się determinacją w przedzieraniu się do Jezusa i wypowiedzieć publicznie słowa wiary w to, że On może sprawić każdy cud?
Obawiam się, że „ckliwy Jezus” ma coraz więcej zwolenników. Wszak w tym wydaniu to On działa, my nic nie musimy.

12 czerwca 2016

Dzikie zwierzęta?!

Od kiedy tylko po raz pierwszy sięgnąłem po Księgę Objawienia zawsze wprawiało mnie w lekkie zakłopotanie proroctwo związane z plagami towarzyszącymi złamaniu czwartej pieczęci: A gdy zdjął czwartą pieczęć, usłyszałem głos czwartej postaci, która mówiła: Chodź! I widziałem, a oto siwy koń, a temu, który na nim siedział, było na imię Śmierć, a piekło szło za nim; i dano im władzę nad czwartą częścią ziemi, by zabijali mieczem i głodem, i morem, i przez dzikie zwierzęta ziemi. [Objawienie 6:7-8]
Głód, wojny i zarazy – no OK, ale jakie dzikie zwierzęta?! – mówiłem sobie. Dzikie zwierzęta mieszkają może gdzieś w Afryce albo głęboko w tajdze, ale przecież trudno sobie wyobrazić by nagle atakowały mieszkańców np. Polski, bo tu ich przecież po prostu nie ma. Te kilka watah wilków w Bieszczadach i parę niedźwiedzi w Tatrach – no przepraszam bardzo… - argumentowałem sobie w myślach ładnych kilka lat temu. Biorąc pod uwagę dramatyczne doniesienia ekologów o ginących w tempie ekspresowym gatunkach mogłem wówczas podejrzewać, że ta tendencja nie tylko się utrzyma ale już niebawem jakiekolwiek „dzikie” zwierzęta będziemy mogli oglądać wyłącznie w zoo.
Od tego czasu sporo się jednak pozmieniało. Jak pamiętam pierwszym zdarzeniem, które mnie wręcz zaszokowało był przymusowy postój w korku w Sopocie, wywołany przemieszczającym się jedną z ulic stadem dzików. Od tamtej pory dziki czy łosie zaczęły być wręcz elementem krajobrazu wielu polskich miast. W kilku miastach wcale nie tak znowu drapieżne ptaki coraz powszechniej atakują przechodniów. W ubiegłym roku przeczytałem o drzewach w ścisłym centrum Gdańska, pościnanych w biały dzień przez bobry (jak uczono mnie na lekcjach biologii zwierzęta prowadzące nocny tryb życia i niezwykle płochliwe). A ostatnio chodząc rano do pracy na gdańskiej starówce regularnie mijam lisa biegnącego ulicą. Żeby wykroczyć poza granice Polski – zapewne wielu czytelników tego posta oglądało filmiki ukazujące niedźwiedzie penetrujące miejskie śmietniki gdzieś na Alasce czy w Rosji albo włamujące się do sklepów spożywczych. Pewnie można by wymieniać wiele podobnych przykładów.
Co będzie dalej? Rolnicy domagają się większych odszkodowań za uprawy niszczone im coraz powszechniej przez dziki, co bardziej zdeterminowani leśnicy po cichu trzebią bobry, których wzrastające populacje niszczą lasy, a których legalny odstrzał jest wręcz ponoć niemożliwy ze względów formalnych, coraz częściej mówi się o konieczności przywrócenia polowań na wilki, spotykane już w lasach w całej Polsce.
Chodzi mi o zwrócenie uwagi na skalę i tempo zmiany jak dokonała się w zachowaniu tych zwierząt, może nie zawsze „dzikich” w sensie ich zachowań wobec człowieka ale z pewnością przynależących do „dzikich”, nie udomowionych gatunków. Ta zmiana dokonała się w przeciągu ostatnich kilku lat, za mojej młodości opisywane wyżej przypadki były wręcz nie do wyobrażenia choć zapewne obiektywny stopień „dzikości” przyrody był wtedy o wiele większy niż dziś.
Jak to będzie wyglądało za kolejne kilka lat? Nie zamierzam być prorokiem i wieścić, że za chwilę będziemy musieli bronić się przed stadami agresywnych wiewiórek w miejskich parkach czy uciekać przez krwiożerczymi jeżami w czasie wieczornych spacerów. Zmiany, jakie zaszły w ciągu zaledwie kilku lat, dla mnie są jednak wręcz irracjonalne. Pokazują mi one jak ograniczone jest moje patrzenie i prognozowanie rzeczywistości, jak bezsensowne jest ocenianie „prawdopodobieństwa” biblijnych proroctw przez ludzki maluczki umysł. 
Dziś już nie uznaję, że są jakiekolwiek proroctwa w Słowie Bożym, które nie mają szans się spełnić. Jakiś czas temu jeden z braci w moim zborze opowiadał o biblijnym proroctwie dotyczącym zniszczenia Tyru. To starożytne miasto położone na wyspie, połączonej z lądem jedynie wąską groblą uchodziło za twierdzę nie do zdobycia i nikt sobie nie wyobrażał takiego obrotu spraw, choć biblijne proroctwo głosiło inaczej. Aż przyszedł ktoś, kto wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu zdobył miasto i obrócił je w kupę kamieni. Od tamtego czasu rybacy suszą tam swoje sieci. Zgodnie z przepowiednią Słowa Bożego.
Dlatego tak powiedz im: Tak mówi Wszechmocny Pan: żadne słowo, które Ja wypowiadam, już się nie odwlecze; słowo, które Ja wypowiadam, spełni się - mówi Wszechmocny Pan. [Księga Ezechiela 12:28]
Pójdźcie i zobaczcie dzieła Pana, który czyni dziwne rzeczy na ziemi! [Psalm 46:9]

26 maja 2016

Inny pokarm

Dziś ponownie czytałem historię o spotkaniu Jezusa i Samarytanki przy studni. Zadziwia mnie wciąż na nowo ile treści niesie ta lakonicznie opowiedziana przez ewangelistą opowieść.
Jezus był sam, uczniowie udali się w tym czasie na zakupy. Wrócili już po skończonej rozmowie i prosili go, mówiąc: Mistrzu, jedz! Ale On rzekł do nich: Ja mam pokarm do jedzenia, o którym wy nie wiecie. Wtedy uczniowie mówili między sobą: Czy kto przyniósł mu jeść? Jezus rzekł do nich: Moim pokarmem jest pełnić wolę tego, który mnie posłał, i dokonać jego dzieła. [Ewangelia Jana 4:31-34]
Mistrz nie wyjaśnił dokładnie uczniom co miał na myśli, a przypominając sobie ich wątpliwości po o wiele oczywistszych wypowiedziach Jezusa mamy prawo podejrzewać, że niewiele z tego zrozumieli. Rozwinął za to myśl o pełnieniu woli Ojca - Już żniwiarz odbiera zapłatę i zbiera plon na żywot wieczny, aby siewca i żniwiarz wspólnie się radowali. W tym właśnie sprawdza się przysłowie: Inny sieje, a inny żnie. Ja posłałem was żąć to, nad czym wy nie trudziliście się; inni się trudzili, a wy zebraliście plon ich pracy. [4:36-37] Nie sądzę by uczniom to pomogło, tak samo jak mnie nie pomagało. Oczywiście Jezus ponad wszystko chciał pełnić wolę swego Ojca, to przecież oczywiste, wiemy to z Biblii – tłumaczyłem sobie. Jednak dzisiaj zrozumiałem, dlaczego Jezus zrobił to porównanie do jedzenia, zaspokajającego głód.
Myślę, że wielu czytelników tego posta „zapominało o Bożym świecie” robiąc coś pasjonującego, uznawanego za bardzo ważne, mogące przynieść wspaniałe rezultaty. W takich sytuacjach zapomina się o głodzie, zmęczeniu, potrzebie snu. Ważniejszy, najważniejszy jest efekt działania, które prowadzimy. Jest inny pokarm. Najważniejsze jest żniwo.
Oczywiście istoty tego pokarmu, o którym mówił Jezus nie można tłumaczyć naszymi emocjami w służbie, adrenaliną itp. Mamy tu do czynienia z rzeczywistością duchową. W kontekście słów wypowiedzianych przez Jezusa po rozmowie z Samarytanką warto przypomnieć sobie inną Jego wypowiedź: Albowiem ciało moje jest prawdziwym pokarmem, a krew moja jest prawdziwym napojem. Kto spożywa ciało moje i pije krew moją, we mnie mieszka, a Ja w nim. Jak mię posłał Ojciec, który żyje, a Ja przez Ojca żyję, tak i ten, kto mnie spożywa, żyć będzie przeze mnie. [Ewangelia Jana 6:55-57]
Takie proste. 

2 maja 2016

A tak konkretnie?

Kiedy Nikodem przyszedł na nocną rozmowę do Jezusa rozpoczął bardzo grzecznie i kurtuazyjnie: Mistrzu! Wiemy, że przyszedłeś od Boga jako nauczyciel; nikt bowiem takich cudów czynić by nie mógł, jakie Ty czynisz, jeśliby Bóg z nim nie był. (Ewangelia Jana 3:2). Taka postawa pełna (udawanego?) szacunku, taki miły wstępik do rozmowy. Jakie były intencje Nikodema, po co przyszedł do Jezusa? Czy był wysłanym przez faryzeuszy szpiegiem, mającym chytrze podejść Jezusa i uzyskać w „szczerej” rozmowie w cztery oczy to co nie udawało im się publicznie? A może rzeczywiście był zaintrygowany postacią Jezusa i Jego naukami i przyszedł nocą by jego towarzysze nie dowiedzieli się o tym? Tego nie dowiemy się (tutaj).
Oczywiście rozmowa mogła potoczyć się w tonie zainicjowanym przez Nikodema, Jezus mógł odwzajemnić się mu komplementami i dowodami uznania, potem zaprosiłby go do stołu, porozmawialiby trochę o problemach z Rzymianami, o tym, że ciągle brak funduszy na ostateczne wykończenie świątyni i w końcu przejść do spraw zasadniczych czyli do rozmów o Torze. Czy naprawdę tak mogło być? Nie, na szczęście nie! Biblia pokazuje mi, że nasz Pan nie bawił się w kurtuazyjne rozmowy „o pogodzie”.
Pomijając grzeczny wstęp Nikodema Jezus od razu przeszedł do rzeczy. Odpowiadając Jezus, rzekł mu: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci, jeśli się kto nie narodzi na nowo, nie może ujrzeć Królestwa Bożego. (Ewangelia Jana 3:3) Efektem była żywa rozmowa i pełna ognia wypowiedź Pana o sprawach najważniejszych – że On jest Mesjaszem, że musi umrzeć za grzechy świata i że uwierzenie w Niego jest warunkiem zbawienia. Nikodem nie spodziewał się z pewnością takiego obrotu spraw. Przyszedł na spokojną pogawędkę a otrzymał przesłanie ewangelii w pigułce, po której z pewnością nie mógł zasnąć. Jezus wiedział, że nie ma co tracić czasu na rozmowy o niczym, że naprawdę ważna, warta czasu i uwagi jest tylko kwestia zbawienia.
Taką postawę mojego Mistrza widzę także w innych sytuacjach. Kiedy przy studni spotkał Samarytankę i poprosił ją o wodę aż prosiło się by ponarzekać na upał, porozmawiać o Abrahamie, rozważyć kwestie różnic kulturowych i wyznaniowych (oczywiście z zachowaniem wzajemnego szacunku i poprawności politycznej). Ale nie! Odpowiadając jej Jezus, rzekł do niej: Gdybyś znała dar Boży i tego, który mówi do ciebie: Daj mi pić, wtedy sama prosiłabyś go, i dałby ci wody żywej. (Ewangelia Jana 4:10) Dalej mówił o tym jak należy czcić Boga i sobie – Mesjaszu.
Kiedy już po zmartwychwstaniu Jezus spotkał w drodze do Emaus dwóch swoich uczniów także nie tracił czasu na pogawędki o stanie dróg w Judei i kiepskiej jakości sandałów, produkowanych przez miejscowych szewców, które przecież zupełnie nie sprawdzają się na długich dystansach. Najpierw wysłuchał co też uczniowie zrozumieli z wydarzeń w czasie minionej Paschy. Usłyszał, że zrozumieli niewiele i prosto z mostu powiedział: O głupi i gnuśnego serca, by uwierzyć we wszystko, co powiedzieli prorocy. Czyż Chrystus nie musiał tego wycierpieć, by wejść do swojej chwały? I począwszy od Mojżesza poprzez wszystkich proroków wykładał im, co o nim było napisane we wszystkich Pismach. (Ewangelia Łukasza 24:25-27) Jezus sprawił, że wreszcie Go rozpoznali i zrozumieli WSZYSTKO.
Te trzy historie mają swój wspólny mianownik. Jezus rozmawiał wprost, przechodząc od razu do najważniejszych spraw. Jak wiele mnie to uczy! Często jako chrześcijanie kombinujemy, „budujemy relacje” by dopiero w „odpowiednim momencie” powiedzieć komuś, że jest coś takiego jak Dobra Nowina. Wcześniej tracimy mnóstwo czasu, energii i często nerwów, frustrując się sami swoim nieudolnym zachowaniem. Z czego to wynika? Można wymądrzać się o psychologii, konieczności zdobywania zaufania, budowania wspólnych płaszczyzn itp. Tylko po co? Obawiam się, że tak naprawdę przyczyną takich postaw jest niewiara. Niewiara w moc Słowa Bożego, niewiara w prowadzenie Ducha Świętego, wreszcie w to, że Bóg może posłużyć się każdym naszym nieudolnym zwiastowaniem, bo tu nie chodzi o nasze zdolności krasomówcze, intelekt i umiejętność właściwej argumentacji. Przecież upodobało się Bogu zbawić wierzących przez głupie zwiastowanie!(1 List apostoła Pawła do Koryntian 1:21).
Chrześcijanin to uczeń Chrystusa a jaki to uczeń, który nie uczy się od swego mistrza? Może najwyższy czas zacząć się uczyć także w tym wymiarze i przerwać w pół zdania następną rozmowę o niczym. Zamiast kombinować kiedy tu wtrącić słówko o ewangelii może po prostu zacząć o tym mówić. Tak konkretnie!

4 kwietnia 2016

Odległe rejony piekieł

Po obejrzeniu przed chwilą kolekcji obrazów Zdzisława Beksińskiego w ramach przygotowania się do napisania tego posta utwierdzam się w tym, że narodzenie na nowo to prawdziwe, bardzo adekwatne określenie samego Jezusa odnośnie tego, co dzieje się z człowiekiem, który naprawdę nawróci się całym sercem do Niego. Kiedyś fascynowałem się tym malarstwem, wydawało mi się wspaniałe, przede wszystkim dlatego, że różniło się od całej współczesnej sztuki i niosło z sobą jakąś zagadkę, metafizykę. Niemalże nazajutrz po moim nawróceniu albumy i reprodukcje Beksińskiego powędrowały na śmietnik.
W 2005 roku Zdzisław Beksiński został zamordowany w swoim warszawskim mieszkaniu. Media rozpisywały się wówczas nad klątwą ciążącą nad rodziną Beksińskich. Siedem lat wcześniej zmarła żona artysty, zaś rok po niej syn Tomasz (znany dziennikarz radiowy) po udanej próbie samobójczej (podejmował ich wiele począwszy od 16. roku życia).
Po tym jak Duch Święty przekonał mnie o tym, że muszę pozbyć się z mojego życia wszystkiego, co obraża Go i jest Mu przeciwne zrozumiałem od razu, że jedną z tych rzeczy są obrazy Beksińskiego. To czego dowiedziałem się potem o jego śmierci i jego rodzinie było dla mnie nie powodem do snucia sensacyjnych dywagacji ale prostym łańcuchem przyczynowo-skutkowym. Otwieranie się na „najdalsze rejony piekła” (określenie użyte przez artystę w jednym z wywiadów medialnych – później tłumaczone i prostowane, ale będące moim zdaniem czymś w rodzaju mimowolnego nazwania rzeczy po imieniu) nigdy nie pozostaje bez konsekwencji. W wydanych właśnie „Dziennikach” Beksiński pisze, że jego rodzina wymiera i że on sam „został na deser”. Deser dla kogo? Tego nie miał już odwagi określić. Malarz nigdy sam nie określił się ani jako agnostyk ani jako ateista choć jego postawa życiowa była wypadkową tych dwóch światopoglądów.
Książka przynosi też wstrząsający zapis nagrania rozmowy rodziców z kilkuletnim Tomkiem na temat obrazów taty. Maluch opowiada swoim dziecięcym językiem o tym co widzi (wystarczy samemu obejrzeć obrazy Zdzisława Beksińskiego, by wyobrazić sobie tę makabryczną wręcz scenkę), a czytelnik ma świadomość, że opowiada przecież o tym, wśród czego spędzał całe swe dzieciństwo i młodość.
Współczesny człowiek jeżeli już akceptuje fakt, że świat nie ogranicza się do „tu i teraz” to przyjmuje zazwyczaj koncepcję Boga zamkniętego w budynkach z wieżyczkami, opłatkach lub książkach. I już. Wara Bogu od mojego świata – mówi często dzisiejszy człowiek. Dlatego mówienie o świecie duchowym, diable i demonach to dla niego przykry nietakt, jakieś faux pas popełnione przez kogoś, kto „tkwi mentalnie w średniowieczu”.
Szczególnie Nowy Testament pozwala nam wejrzeć nieco w ten duchowy świat, który nas otacza. Jezus przez trzy lata nie tylko nauczał, głosił Dobrą Nowinę o zbawieniu, nie tylko uzdrawiał ale równie często wypędzał z opętanych złe duchy. Chyba najbardziej spektakularnym (i tajemniczym) wydarzeniem, opisanym w trzech ewangeliach, jest wypędzenie legionu demonów z pewnego człowieka: I wołając wielkim głosem, rzekł: Co ja mam z tobą, Jezusie, Synu Boga Najwyższego? Zaklinam cię na Boga, żebyś mię nie dręczył. Albowiem powiedział mu: Wyjdź, duchu nieczysty, z tego człowieka! I zapytał go: Jak ci na imię? Odpowiedział mu: Na imię mi Legion, gdyż jest nas wielu. I prosił go usilnie, aby ich nie wyganiał z tej krainy. A pasło się tam, u podnóża góry, duże stado świń. I prosiły go duchy, mówiąc: Poślij nas w te świnie, abyśmy w nie wejść mogli. I pozwolił im. Wtedy wyszły duchy nieczyste i weszły w świnie; i rzuciło się to stado ze stromego zbocza do morza, a było ich około dwóch tysięcy, i utonęło w morzu. [Ewangelia Marka 5:7-13] Jak to możliwe, że w jednym człowieku było aż 2000 duchów nieczystych? Dlaczego nie chciały odejść stamtąd? Dlaczego spowodowały, że świnie rzuciły się do jeziora? To pytania z gatunku tych średniowiecznych właśnie, kiedy próbowano określić ile aniołów zmieści się na czubku szpilki. Kiedyś poznam odpowiedzi na te pytania, dzisiaj to co czytam powinno być dla mnie tylko przestrogą.
Bądźcie trzeźwi, czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, chodzi wokoło jak lew ryczący, szukając kogo by pochłonąć. Przeciwstawcie mu się, mocni w wierze - pisał apostoł Piotr [1 list Piotra 5:8-9]. Apostoł Paweł przestrzega z kolei: Przywdziejcie całą zbroję Bożą, abyście mogli ostać się przed zasadzkami diabelskimi. Gdyż bój toczymy nie z krwią i z ciałem, lecz z nadziemskimi władzami, ze zwierzchnościami, z władcami tego świata ciemności, ze złymi duchami w okręgach niebieskich. Dlatego weźcie całą zbroję Bożą, abyście mogli stawić opór w dniu złym i, dokonawszy wszystkiego, ostać się. [list do Efezjan 6:11-13]
Nie wiem ile demonów było w znanym artyście, nie wiem czy w ogóle były. Nie spotkałem go nigdy osobiście, nie wiem. I nie o to tu chodzi. Wiem, że nie był mocny w wierze by przeciwstawić się, że nie zakładał zbroi Bożej - bo sam o tym zaświadczał. Myślę jednak, że jego przykład i zastanowienie się nad życiem jego i jego rodziny może być doskonałą okazją do refleksji nad tym tematem.

12 lutego 2016

Syndrom rajskiej wyspy

Złocista plaża, lekki szum wiatru w gałęziach palm, niewiarygodnie lazurowe morze… – o tak, chcę tutaj zostać… – pewnie niewielu przytrafiło się być w takich pięknych okolicznościach przyrody, natomiast prawie wszystkim zapewne przydarzyło się kiedyś wypowiedzieć takie słowa. O zachodzie słońca nad cichym jeziorem, gdzieś na dzikiej bałtyckiej plaży, na samotnym górskim szczycie, gdzieś jeszcze, gdzie pięknie i spokojnie.
Tęsknimy za takimi miejscami, wydaje się nam, że jesteśmy stworzeni by przebywać właśnie tam, by tak spędzać czas – w spokoju, ciszy, otaczającym pięknie, u boku tych, których kochamy. Ta tęsknota jest przecież Bożym echem w naszych sercach, tęsknimy za pokojem, niczym nie zmąconą radością, miłością, której nic nie może zakłócić. Tak naprawdę tęsknimy za Bogiem, za rajem, w tak niedoskonały i ułomny sposób objawiającym się nam czasami w jakichś zakątkach świata.
Ostatnio myślałem o tym, jak sam kiedyś wypowiadałem wspomniane już słowa. Jezus nie był wtedy moim Panem, żyłem tylko po to by zaspokajać siebie i swój egoizm. A w tym momencie moją zachcianką było pozostać już na zawsze w jakimś Pięknym Miejscu i mieć święty spokój. JA CHCIAŁEM tego i liczył się MÓJ święty spokój.
Wtedy nie znałem jeszcze słów Jezusa, skierowanych do uczniów: Idąc na cały świat, głoście ewangelię wszystkiemu stworzeniu. [Ewangelia Marka 18:15]. Jak miałbym je zrealizować, gdybym pozostał na przysłowiowej rajskiej plaży? Dzisiaj nie wyobrażam sobie już żebym mógł je wypowiedzieć. Byłyby jawną deklaracją nieposłuszeństwa wobec tego, którego uznaję za Mistrza i Pana.
To oczywiste, że potrzebujemy odpoczynku. Nie da się stale funkcjonować na wysokich obrotach, w stresie i zgiełku codzienności. Czasami trzeba po prostu odpocząć. Ale odpoczynek nie może być ucieczką, na pewno nie dla chrześcijanina. Dla chrześcijanina to przede wszystkim Bóg jest ucieczką i siłą (…), Pomocą w utrapieniach najpewniejszą. [Psalm 46:2]; Jedynie w Bogu jest uciszenie duszy mojej, Bo w nim pokładam nadzieję moją! [Psalm 62:2]
Jezus powiedział słowa, których prawdziwość wbrew wszelkiej logice i „racjonalnemu myśleniu” sprawdza się w życiu chrześcijanina: Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście spracowani i obciążeni, a Ja wam dam ukojenie [Ewangelia Mateusza 11:28, Biblia Warszawska]. W innych przekładach – odpocznienie, wytchnienie, pokrzepię was.
Zostając na rajskiej plaży „na zawsze” musiałbym skonfrontować się także ze słowami Jezusa kto nie bierze krzyża swego, a idzie za mną, nie jest mnie godzien. Kto stara się zachować życie swoje, straci je, a kto straci życie swoje dla mnie, znajdzie je. [Mateusza 10:38–39] A przecież po to chciałbym tam zostać, by już więcej nie musieć brać na siebie krzyża i ocalić swoje życie przed wszystkimi trudami.
Niewesoło zaczyna wyglądać ten „rajski” krajobraz. Wszystko wskazuje na to, że zostałbym tam nie „na zawsze” ale może do śmierci. Dalej o rajskim krajobrazie nie ma chyba co marzyć, wszystko wskazuje na to, że wręcz przeciwnie…
Tak naprawdę opisana sytuacja, z pozoru wręcz niewinna jest sprawdzianem wiary. Albo egoizm albo posłuszeństwo. Albo moje JA, albo zapieranie się go, niesienie ewangelii i krzyża. Albo „rajska wyspa” albo Raj.

7 lutego 2016

Wybrukowane piekło

Postać Piłata intrygowała mnie od dawna. Pamiętam, że już w pierwszych klasach podstawówki podczas świątecznych jasełek zastanawiało mnie jego umywanie rąk i próby obrony Jezusa przed Żydami. Budził wtedy moją sympatię, podsycaną w pewien sposób przez siostrę zakonną uczącą nas religii. Potem przez wiele lat zarówno Piłat jak i sam Jezus nie pochłaniali moich myśli.
Dopiero kiedy zacząłem czytać Słowo Boże Jezus stał się dla mnie żywy i zrozumiałem, że taki jest naprawdę. Postać Piłata jak i wszystkie inne towarzyszące w ten czy inny sposób Jezusowi w drodze na krzyż nabrały nowych wymiarów. Namiestnik Judei przestał też być postacią budzącą sympatię. Niedawno napotkałem na wyniki pewnej ankiety socjologicznej, w której pytano Polaków o stosunek do postaci Nowego Testamentu. Piłat zebrał chyba największy odsetek sympatyków, nie zabrakło też takich, którzy deklarowali pewność tego, że trafił do nieba.
Ja przestałem być fanem Piłata wraz z nawróceniem. Zrozumiałem, że Piłat jest postacią tragiczną, reprezentującą większość ludzkości, mającą gdzieś w głębi duszy pokłady dobra, które niestety nie ma szans na przybranie realnych kształtów w działaniu.
Piłat był zaintrygowany Jezusem, niepokoiły go Jego słowa. Oczywiście nie uwierzył, że Jezus był Synem Bożym, ale rozumiał, że „coś jest na rzeczy” i bezpieczniej będzie dać sobie z Nim spokój. Odtąd Piłat starał się wypuścić go, ale Żydzi krzyczeli głośno: Jeśli tego wypuścisz, nie jesteś przyjacielem cesarza; każdy bowiem, który się królem czyni, sprzeciwia się cesarzowi. Piłat tedy, usłyszawszy te słowa, wyprowadził Jezusa na zewnątrz i zasiadł na krześle sędziowskim, na miejscu, zwanym Kamienny Bruk, a po hebrajsku Gabbata. [Ewangelia Jana 18:12–13] No właśnie, wszystkiemu winne te niepotrzebne komplikacje i naciski. Podejrzewam, że gdyby władza Piłata była rozleglejsza uwolniłby Jezusa. Ale musiał liczyć się ze swoimi zwierzchnikami a Żydzi go tą podległością sprytnie szantażowali. Jak byłoby cudownie prosto gdyby cesarza nie było. Wtedy cała sprawa mogłaby skończyć się na tych słowach: Piłat zaś rzekł do arcykapłanów i do tłumów: Żadnej winy w tym człowieku nie znajduję. [Ewangelia Łukasza 23:4]
Ale się nie skończyła. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że Jezus musiał umrzeć dla naszego zbawienia. Wierzę też, że Piłat miał w boskim planie do odegrania bardzo ważną rolę. Dzisiaj na jego przykładzie możemy się bardzo wiele nauczyć. Tego jak wielką siłą jest strach przed utratą władzy, prestiżu, stanowiska, pieniędzy, uznania, świętego spokoju… To niesamowite jak te wszystkie rzeczy przeważają, choćby na przeciwnej szali wagi znalazło się czyjeś życie. Ale tak naprawdę na wadze znajduje się z jednej strony to co NASZE, z drugiej to co CUDZE. NASZE zawsze jest ważniejsze, przeważa.
Piłat obmył ręce w rytualnym geście i zapewne pragnął już żeby ten dzień się skończył. Jutro zapomni o Judejczyku, wieczorem napije się dobrego wina, każe sobie zrobić masaż. Ale czy zapomniał? Nie sądzę, tak naprawdę Piłat był wrażliwym, ale i słabym człowiekiem. Miał dobre chęci, te, którymi wybrukowane jest piekło. Jego piekło zaczęło się tego dnia, sumienie nie dało mu już zapewne spokoju.
Jezus umarł także po to by ci, którzy w Niego uwierzą i zostaną obdarowani Duchem Świętym już nie musieli zasłaniać się dobrymi chęciami. On daje moc stanięcia po właściwej stronie, dokonania właściwej oceny ciężaru szal na wadze. Od tej chwili dla każdego chrześcijanina jasne jest, że dobro bliźniego zawsze przeważa. Że wybieramy Jezusa.

23 stycznia 2016

Zabiegi okulistyczne

Co jakiś czas dobiega mnie z internetowych forów, mediów społecznościowych, rzadziej pojawiający się w dyskusjach prowadzonych „na żywo” dramatyczny okrzyk „Nie sądźcie!”. Rzadziej, bo jestem świadkiem czy uczestniczę niemal wyłącznie w dyskusjach chrześcijan, znających Słowo Boże i wiedzących o tym, że sądzić (a właściwie rozsądzać) mamy jako chrześcijanie wręcz obowiązek.
Ci, dla których ostatecznym argumentem w dyskusjach jest przywołanie słów Jezusa, wzywającego by nie sądzić, często przywołują następny fragment o konieczności wyjęcia belki z własnego oka. Przeważnie cytują też tę wypowiedź „z pamięci” czyli tak jak im się wydaje, że brzmi (tzn. jak powinna brzmieć według nich). A powinna brzmieć tak: nie wolno nikogo osądzać, bo ten kto osądza dowodzi tym samym, że w jego oku tkwi belka, nie pozwalająca mu trafnie ocenić sytuacji. Czyżbym Tylko ja spotykał się najczęściej z taką interpretacją? Nie sądzę.
A co naprawdę powiedział Jezus? Niedawno ponownie wczytałem się w te słowa i przyznam, że poczułem się jakbym czytał je po raz pierwszy. Czy tak wielkie oddziaływanie mają na nas stereotypy, powtarzane do znudzenia? A może raczej to Słowo Boże ma moc ciągłego przemawiania na nowo do serc tych, którzy szukają w Nim prawdy?
Jezus powiedział zatem: Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Albowiem jakim sądem sądzicie, takim was osądzą, i jaką miarą mierzycie, taką i wam odmierzą. A czemu widzisz źdźbło w oku brata swego, a belki w oku swoim nie dostrzegasz? Albo jak powiesz bratu swemu: Pozwól, że wyjmę źdźbło z oka twego, a oto belka jest w oku twoim?, ale zaraz dodał Obłudniku, wyjmij najpierw belkę z oka swego, a wtedy przejrzysz, aby wyjąć źdźbło z oka brata swego - Ewangelia Mateusza 7:1-5.
Nasz Pan nie nakazał swoim uczniom poprawnego politycznie unikania niewygodnych tematów. Nie wzywał do przymykania oczu na błędy i niewłaściwe patrzenie na świat (to jest skutkiem owego źdźbła w oku). Cały sens Jego nauczania polegał na właściwej kolejności postępowania. Najpierw powinniśmy zbadać siebie i sprawdzić, czy my sami nie mamy czasem spojrzenia skażonego jakimś błędem, jakimś „obcym ciałem”. Operacja wyjmowania takiego obiekty z czyjegoś oka, podczas gdy sam przeprowadzający zabieg ma spore kłopoty z widzeniem, może skończyć się tragicznie. Oczywiście Jezus mówił o wierze, o patrzeniu na sprawy duchowe a nie o wyrokowaniu czy zbiera się na deszcz.
Jak zbadać czy sami nie mamy w oku belki, uniemożliwiającej nam właściwe patrzenie na sprawy duchowe? Jeżeli chcemy wyjąć sobie z oka jakieś obce ciało to albo prosimy o pomoc kogoś bliskiego, do którego mam pełne zaufanie albo siadamy przed lustrem. Bracia i siostry, ci, o których wiemy, że chodzą na co dzień z Bogiem są dla nas niezawodną pomocą w identyfikowaniu naszych błędów i wiemy, że zawsze zrobią to z miłością. Ale musimy także usiąść przed lustrem Słowa Bożego, przejrzeć się w nim, zbadać naszą kondycję. Jeżeli jest OK to teraz najwyższy czas pomóc bratu, któremu do oka wpadło źdźbło. I nie wolno zwlekać.