1 listopada 2019

Majestat śmierci?

  Ponieważ cała moja ziemska rodzina składa się z członków kościoła katolickiego zdarza się, że bywam na pogrzebach, którym przewodniczą księża. Bardzo często w ich mowach pogrzebowych przewija się pojęcie „majestat śmierci”. Za każdym razem elektryzuje mnie ten zwrot i za każdym razem zastanawiam się co on ma oznaczać. Niedawno to uczucie odżyło ze zdwojoną siłą, gdy takie słowa padły w przestrzeni publicznej, wypowiedziane w związku ze śmiercią Kogoś Ważnego.
  Majestat śmierci we wspomnianych mowach pogrzebowych traktowany jest jako fakt i oczywistość, której nie trzeba tłumaczyć i wyjaśniać. Ale co tak naprawdę autorzy tych słów mogą mieć na myśli? Według słownika majestat to dostojeństwo, powaga lub okazałość osób lub zjawisk, wskazujące na ich wielkie znaczenie i moc. Jak w świetle tej definicji ma się „majestat śmierci”?
  Bóg wybawił nas i wezwał do społeczności swoich wybranych nie ze względu na nasze uczynki, lecz zgodnie ze swym odwiecznym postanowieniem i łaską, przeznaczoną dla nas w Jezusie Chrystusie przed wszystkimi czasy. Teraz ukazał nam ją przez pojawienie się naszego Zbawiciela Chrystusa Jezusa, który pokonał (zniszczył, unieważnił, obalił, obezwładnił, pokonał, zgładził – w innych przekładach) śmierć i skierował nas ku życiu wiecznemu przez Ewangelię. – 2 List do Tymoteusza 9-10; Czy ktoś kto jest pokonany, zniszczony, obalony ma jakiś majestat? Możemy przytoczyć jeszcze List do Hebrajczyków (2:14): Ponieważ zaś dzieci uczestniczą we krwi i w ciele, dlatego i On także bez żadnej różnicy stał się ich uczestnikiem, aby przez śmierć pokonał tego, który dzierżył władzę nad śmiercią, tj. diabła.
  Zaś Objawienie Jana (20:14) zapowiada: Następnie śmierć razem ze swoim królestwem została wrzucona do ognistego jeziora. Jaki majestat ma ktoś, o kim już wiadomo, że ma taką „świetlaną” przyszłość wraz z królestwem, którym dziś rządzi?
  To bowiem, co zniszczalne, musi przyoblec niezniszczalność, i to, co śmiertelne, przyoblec nieśmiertelność. A gdy już to, co zniszczalne, przyoblecze niezniszczalność, i to, co śmiertelne, nieśmiertelność, wówczas wypełni się słowo zapowiedzi: Zwycięstwo wchłonęło śmierć! Gdzie jest, o śmierci, twój triumf? Gdzie jest, o śmierci, twe żądło? Żądłem śmierci jest oczywiście grzech, mocą zaś grzechu — Prawo. Bogu jednak dzięki! On darzy nas zwycięstwem przez naszego Pana, Jezusa Chrystusa. – 1List do Koryntian 15:53-57
  Dla czytelnika Słowa Bożego mówienie o majestacie śmierci jest całkowicie niezrozumiałe, ponieważ w wielu miejscach mówi ono o czymś wręcz przeciwnym. Skąd więc ten termin? Majestat to także coś co budzi nasz respekt czy nawet strach, lęk. Majestat wydaje się czymś, wobec czego jesteśmy bezsilni. No tak, tylko że tak śmierć mogą traktować chyba jedynie ci, którzy nie ufają temu, co o śmierci mówi Biblia (chociażby w przywołanych cytatach).
  I tu dochodzimy do sedna. Naturalny człowiek boi się śmierci i uważa ją za nienaruszalny, niepodważalny Koniec. To w jego oczach jest ona tym poważnym, dostojnym, silnym majestatem.
Ten, kto narodził się z Boga wie już, że skoro dzieci Boże są ludźmi z krwi i kości, On również przybrał ludzkie ciało, aby przez śmierć pokonać tego, który miał nad nią władzę – szatana. W ten sposób mógł wyzwolić ludzi, którzy przez całe życie byli zniewoleni strachem przed śmiercią. - List do Hebrajczyków 2,15; Strach przed śmiercią – tylko on może być źródłem takiego nabożnego lęku.  Ofiary oprawców, przetrzymywane przez nich długo w niewoli i karmione strachem często mówią, że ich prześladowcy wydawali im się obdarzeni charyzmą i majestatem, bo wydawali się niepokonani, „nie do ruszenia”. Ale my już nie mamy podstaw by tak myśleć o śmierci.

18 października 2019

Dzisiaj, teraz!

  Trudno chyba znaleźć wierzącego biblijnie chrześcijanina, który nie spotkałby się choć raz jeśli nie z agresją to przynajmniej ze zdziwieniem i niezrozumieniem gdy głosił ewangeliczną prawdę o życiu wiecznym i zbawieniu. Nie, nie tylko, że będzie ono dostępne w przyszłości. Z tym większość nominalnych chrześcijan zgodzi się ochoczo, dodając, że będzie to dla tych, którzy spełnią określone warunki.
  Nie, każdy kto czyta, rozumie i zachowuje słowa Ewangelii wie, że ma już DZISIAJ życie wieczne. Dlaczego? To proste – bo Jezus jest tym życiem. Jezus odpowiedział: Ja jestem drogą, prawdą i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej, jak tylko przeze Mnie. – Ew. Jana 14,6; A takie jest to świadectwo. że żywot wieczny dał nam Bóg, a żywot ten jest w Synu jego. Kto ma Syna, ma żywot; kto nie ma Syna Bożego, nie ma żywota. To napisałem wam, którzy wierzycie w imię Syna Bożego, abyście wiedzieli, że macie żywot wieczny. - 1 list Jana 5:10-13 Czas teraźniejszy jest tu bardzo ważny. Jeżeli DZISIAJ mamy Jezusa w swoim życiu, DZISIAJ mamy dzięki niemu pełnię życia, które w Nim trwać będzie wiecznie.
  My wiemy, że przeszliśmy ze śmierci do żywota, bo miłujemy braci; kto nie miłuje, pozostaje w śmierci. - 1 list Jana 3:14; Ja przyszedłem, aby owce miały życie i to życie w całej pełni. – Ew. Jana 10,10. Czy „życie w pełni” oznacza życie w przyszłości, kiedyś tam? To już nie byłoby „w pełni”.
  Już nie pozostajemy w śmierci. Mówi o tym Biblia, ale potwierdza to też doświadczenie każdego narodzonego na nowo chrześcijanina, który został ożywiony duchowo do społeczności z Bogiem. Po to właśnie musimy narodzić się na nowo, do ŻYCIA. Oddawajcie siebie raczej Bogu, jako ożywieni z martwych. – wzywa nas apostoł Paweł w Liście do Rzymian 6,13
  Czytamy bowiem: W czasie przychylności wysłuchałem cię i w dniu zbawienia pomogłem ci. Właśnie TERAZ jest ten czas przychylności! TERAZ jest dzień zbawienia! – 2 List do Koryntian 6,2

12 września 2019

„Nie dajmy się zwariować!”

  Z podobnym wyrażeniem spotykamy się najczęściej kiedy jego autor chce „otrzeźwić” uczestników jakiejś dyskusji, w której pojawiają się głosy wzywające do pewnego radykalizmu. „Nie dajmy się zwariować, nie można dawać posłuchu jakimś oderwanym od życia radykałom” – słyszymy wtedy. I często takie otrzeźwiające głosy są jak najbardziej na miejscu w gorących dyskusjach np. o ekologii, zdrowym trybie życia czy o teoriach spiskowych.
  Jeżeli takie zdanie pojawia się jednak w ustach chrześcijanina w dyskusji dotyczącej naśladowania Pana Jezusa to budzi to co najmniej mój niepokój. Ostatnio byłem świadkiem podobnej wymiany zdań na Facebooku. Ot, niewinny z pozoru wpis o wyjeździe wakacyjnym i perspektywie odpoczynku „od wszystkiego” spowodował komentarze chrześcijan, zwracających uwagę autorce, że „jasne, ale nie od Boga” i „mam nadzieję, że zabrałaś ze sobą Biblię”. Czepiający się złośliwcy – można by pomyśleć. Ale komentatorzy po prostu dobrze znali autorkę i jej letnie podejście do chrześcijaństwa. I wyszło szydło z worka – z obfitości serca przemówiły usta. Szczęśliwa odpoczywająca wreszcie wczasowiczka sypnęła przekleństwami i nienawiścią pod adresem adwersarzy. No i oczywiście – pojawiło się sakramentalne „nie dajmy się zwariować”. Czyli – nie przesadzajmy, nie bądźmy dziwacznymi radykałami, miejmy tolerancję dla siebie itp.
  Jakoś tak się dziwnie składa, że podobnych słów nie słyszałem NIGDY z ust wielkich mężów Bożych, od chrześcijan, którzy wydają świadectwo bliskiego życia z Bogiem, od braci i sióstr pełnych miłości braterskiej i zawsze gotowych do pomocy i wsparcia…
  Takie słowa są zawsze wymówką by nie iść na 100 procent za Jezusem. Znamienne jest tu użycie liczby mnogiej, co rozmywa odpowiedzialność na nieokreślone „my”. Ale to przecież JA będę rozliczany z posłuszeństwa Jezusowi, z realizowania w swoim życiu radykalnych wezwań Ewangelii. Masz zatem kochać Pana, swojego Boga, całym swoim sercem, z całej swojej duszy, każdą swoją myślą i ze wszystkich swych sił. (Ew. Marka 12, 30); Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie wart. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie wart. Kto nie bierze swojego krzyża i nie idzie za Mną, nie jest Mnie wart. Kto w pierwszym rzędzie zabiega o swoją duszę, zgubi ją, a kto zgubi swoją duszę ze względu na Mnie, odnajdzie ją. (Ew. Mateusza 10, 37-39)
  Czy Jezusowi również odpowiemy „No nie, nie dajmy się zwariować…” ?

8 września 2019

Dylemat wolnego czasu

  Ostatnie dwa miesiące spędziłem z nogą w gipsie i moja aktywność fizyczna ograniczona została z dnia na dzień do kuśtykania o kulach od okna do okna. Był to dość brutalny wstrząs dla kogoś komu ciężko było usiedzieć długo w domu, kto (zwłaszcza od roku) z trudem brał pod uwagę, że przez kilka dni z rzędu może nie wsiąść choćby na pół godziny na rower. I nagle okazało się, że tak da się żyć. Co więcej, że taki tryb życia całkowicie akceptuję.
  Dlaczego było to możliwe? Po pierwsze dlatego, że wiem z absolutną pewnością, że moja kontuzja była skutkiem Bożego działania – więcej, Bożej opieki nade mną (i szczegóły tego nie są tematem tego artykułu). To w oczywisty sposób sprawia, że jako chrześcijanin akceptuję ten Boży wyrok czy raczej w tym przypadku łaskę.
  Po drugie - przymusową abstynencję od aktywności fizycznej odczytałem i odczytuję coraz wyraźniej jako Bożą odpowiedź na moje coraz silniejsze wątpliwości. Począwszy od późnej wiosny, gdy temperatura zaczęła przekraczać kilkanaście stopni a wiatr nie był zbyt dojmujący, starałem się codziennie przynajmniej na pół godzinki wsiąść na dwa kółka i choćby przemierzyć trasę do oddalonego o kilka kilometrów parku.
  Sprawiało mi to też coraz większą frajdę, czułem się też coraz lepiej dzięki tym bardzo skromnym ale dość regularnym „treningom”. Jednak jednocześnie coraz bardziej doskwierało mi uczucie braku czasu dla Boga – lektura Biblii wydawała mi się coraz częściej zdawkowa i mało satysfakcjonująca a „najważniejsza” wieczorna modlitwa, którą praktykowałem „od zawsze” stawała się jakby coraz krótsza i płytsza, pozbawiona radości rozmowy z Ojcem. Wszystko podpowiadało mi, że winne temu są moje przejażdżki rowerowe, jednak spierałem się intensywnie z tymi moimi myślami. Przede wszystkim – argumentowałem – to w tygodniu najczęściej tylko 20-30 minut dziennie (jeżeli już pogoda pozwala). Takie pół godzinki nie jest przecież w stanie okraść mnie realnie z niczego! Aby ostatecznie uspokoić moje sumienie starałem się zabierać ze sobą na przejażdżki psalmy albo chrześcijańskie książki i zaglądać do nich w czasie krótkich odpoczynków.
  Skończyło się gipsem i skończyły się moje dyskusje wewnętrzne. Dwa miesiące z prawą nogą ważącą według moich odczuć dwa razy tyle co normalnie pokazały mi, że wcale nie muszę codziennie przejechać się ani przebiec by czuć się świetnie. Że mogę spędzać całe dnie na lekturze Biblii i tych książek chrześcijańskich, na które zawsze brakowało mi czasu a także na niczym nie limitowanym czasie ze Słowem Bożym. Ale najważniejsze było odkrycie na nowo radości płynącej z modlitwy, która nie jest ograniczana faktem, że już przecież trzeba iść spać bo rano do pracy. Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że dobrze mi tak mówić, bo przecież faktycznie nie musiałem wtedy wstawać o szóstej z racji zwolnienia lekarskiego. Oczywiście, ale zrozumiałem też, że nie tutaj tkwi sedno.
  A zatem gdzie? Czy jako chrześcijanin powinienem wyrzec się przejażdżek rowerowych a nawet w przypływie radykalizmu sprzedać sprzęt? Jak miałem pogodzić z sobą to, co wydawało mi się nie do pogodzenia? Dwa miesiące to dużo czasu i jeżeli człowiek pozwala Bogu przemawiać i otwiera swoje uszy to może przez ten czas sporo usłyszeć.
  Tak naprawdę dotykamy tutaj dylematu, który w mniejszym lub większym stopniu obecny jest w każdym dojrzałym chrześcijaninie. Ile czasu mam (jestem w stanie, powinienem) poświęcać codziennie dla Boga (wliczając w to czytanie Biblii, modlitwę, rozważania Słowa, słuchanie kazań itp.) a ile mogę (znamienna różnica w czasownikach) poświęcić na rozrywki, sport, wycieczki itp.? Czasami ten dylemat może nawet pozostawać niewyartykułowany ale najczęściej jest obecny.
Wielki misjonarz Hudson Taylor kiedy przygotowywał się do swojej służby w Chinach i wytrwale studiował medycynę zobaczył z przerażeniem, że dominuje to w jego rozkładzie dnia i w jego myślach. Powziął postanowienie, że co najmniej tyle czasu co na studia będzie poświęcał na Słowo Boże i modlitwę. Piękne, ale czy mamy takie osobiste decyzje i prowadzenie dogmatyzować? Czy powinienem odczuwać wyrzuty sumienia za każdym razem, gdy jadę na wycieczkę albo włączam mecz w telewizji?
  Nie sposób przecież przejść obojętnie wobec słów, które sam Pan Jezus nazwał najważniejszym przykazaniem: „Masz zatem kochać Pana, swojego Boga, całym swoim sercem, z całej swojej duszy, każdą swoją myślą i ze wszystkich swych sił.” (Ew. Marka 12, 30 – przywołanie słów z 5 Ks. Mojżeszowej 6, 5). Choć jesteśmy „nie pod zakonem ale pod łaską” (List do Rzymian 6, 14) to przecież te słowa nas zobowiązują, bo wskazują na to co podoba się naszemu Bogu, czego On oczekuje po postawie Swoich dzieci. Czy zatem traktować to dosłownie i spędzać całe dnie na kolanach i z Biblią w ręku?
  Ja zrozumiałem (doczytałem się na nowo w Słowie Bożym), że Bogu należne są pierwociny. Że zostawianie resztek (w moim przypadku resztek sił, czasu, ochoty) nieuchronnie prowadzi do rozczarowania i do niczego dobrego. Dlatego efektem mojego dwumiesięcznego bliskiego kontaktu z gipsem są pewne przemyślenia ale także konkretne postanowienia – najpierw modlitwa, najpierw Biblia (i to nie lektura „po łebkach”) i rozmyślanie nad Słowem a dopiero potem wszystko inne. Ale także wniosek, że poświęcanie Bogu każdej mojej myśli i wszystkich moich sił nie wyklucza jakiejkolwiek „nieświętej” aktywności. Warto przypomnieć tu wezwanie apostoła Pawła „Nieustannie się módlcie” (1 List do Tesaloniczan 5,17). Przecież Paweł nie wzywał do ciągłego życia na kolanach ale do pewnej postawy serca. I to ona właśnie jest kluczem do życia, które podoba się Jezusowi, do rozwiązania „dylematu wolnego czasu”.

14 marca 2019

Lekcja


  Ponieważ mam śladowe objawy klaustrofobii to prawdziwym problemem jest dla mnie wyobrażanie sobie realiów księgi Jonasza. Słowo Boże, podobnie jak w wielu opisywanych historiach jest tu bardzo lakoniczne. Nad ciągiem obrazów: sztorm, wrzucenie do morza, ryba, brzeg morski przechodzimy niemal na jednym oddechu. Ale zatrzymajmy się na chwilę. Jak duży mógł być żołądek ryby, która połknęła Jonasza? Jak tam pachniało i co otaczało proroka? Jak łatwo można było oddychać? Ciasna, śmierdząca, pełna odpadków pływająca trumna - to chyba najbardziej adekwatne porównanie. W takich okolicznościach nie wpaść w panikę - to chyba graniczy z niemożliwością… Prawdopodobieństwo wyjścia cało z takiego miejsca wydaje się niemal równe zeru.
  Trudno chyba o bardzie radykalną, trudną i - powiedzmy to wprost - okrutną lekcję. Próbuję przedstawić te obrzydliwe i straszliwe realia tylko po to, by uświadomić nam, że WSZELKIE lekcje, przez które przeprowadza nas Pan są niczym wobec lekcji Jonasza. Jak widać okazała się ona skuteczna, Jonasz po wypluciu przez rybę posłusznie poszedł do Niniwy. W żołądku ryby wytrawione zostało jego nieposłuszeństwo. A ja Tobie ofiary składam, Ciebie chcę głośno wysławiać. Pragnę też wypełnić to, co ślubowałem, bo ocalenie przychodzi od Pana. Wtedy Pan wydał rozkaz, żeby ryba wyrzuciła Jonasza na ląd. – Jonasza 2, 10-11. Wtedy, gdy praca została wykonana. Warto pamiętać, że Jonasz od początku wiedział „o co chodzi” Bogu, wiedział chociażby, że to z powodu jego nieposłuszeństwa sroży się sztorm.
  Ale co oczywiste to lekcja także dla nas. Choć bez topienia się w wielorybich sokach żołądkowych i bez wodorostów oplatających naszą szyję często ciężko nam się czegoś nauczyć to jednak wierzę, że ta opisana historia ma być „zamiast” i że Bóg „wierzy”, że z samego przeczytania tej historii wyciągniemy właściwe wnioski. Czy te wnioski trwale wpłyną na naszą wiarę? Odpowiedzi na to pytanie dostarcza niestety sam Jonasz, który niedługo po traumatycznym podwodnym epizodzie wściekał się na to, że słońce piecze go w głowę gdy usechł krzew, dający mu cień. I może dlatego najczęściej sami musimy przechodzić przez trudne doświadczenia.
  Sam nie wiem czy wolałbym lekcję Jonasza czy Joba. Oba doświadczenia należą do gatunku tych, które mądrzy psycholodzy określają jako „graniczne”. Utrata całego dobytku, pozycji społecznej, rodziny i zdrowia (o przyjaciołach nie wspominając), ból przeszywający i rujnujący ciało kontra tydzień w pływającej trumnie? Doświadczenie, przez które został przeprowadzony Job wydaje się niczym więcej niż tylko testem, sprawdzeniem, czy Job nadal będzie chwalił Boga gdy zostanie pozbawiony WSZYSTKIEGO. Ale jak wiemy z Biblii na teście się nie skończyło. Tylko ze słyszenia wiedziałem o tobie, lecz teraz moje oko ujrzało cię. - wyznał po wszystkim Job (42,5). I wiemy, że wolą Boga jest abyśmy wszyscy doszli do tego punktu.
  Skupiam się na tych dwóch historiach, ponieważ są dla mnie najbardziej spektakularne i dotykające mnie osobiście, choć oczywiście w Słowie Bożym znaleźlibyśmy wiele innych historii, kiedy to Bóg uczył ludzi poprzez trudne doświadczenia. Hiskiasz, Saul, Dawid, Paweł - to pierwsze postaci, jakie przychodzą mi na myśl. Jedni zdawali egzamin celująco, inni oblewali. Gdyż jestem świadom swych przestępstw, mój grzech mam wciąż przed oczami. Przeciwko Tobie samemu zgrzeszyłem, popełniłem zło w Twoich oczach, słuszne jest Twe napomnienie, jesteś bez zarzutu w swoim sądzie. (…) A dla Ciebie milsza jest prawda skryta na dnie duszy — dlatego dałeś mi lekcję głębokiej mądrości. – pisał król Dawid w psalmie 51. Oni wszyscy są lekcją dla nas.
  A najważniejszą składową tej lekcji jest to, że czas próby powinien być czasem modlitwy ale także refleksji. Skoro Bóg w piecu doświadczeń chce wytopić z nas czyste srebro i złoto to trzeba pytać do czego te kruszce mamy użyć. Jeżeli wciąż nie wiemy to jak możemy oczekiwać, że wytapianie się zakończy? Bóg nie porzuci rozpoczętej pracy w połowie, za bardzo nas kocha jako swoje dzieci.
  Kilka lat temu przeżywałem niesamowicie trudny, kilkumiesięczny czas w pracy, związany z niesprawiedliwymi oskarżeniami i mobbingiem. Oczywiście przede wszystkim modliłem się wówczas o to, by ta sytuacja nie do zniesienia zakończyła się wreszcie. Ale w pewnym momencie zdałem sobie sprawę dlaczego tak się dzieje, bo pytałem także o to nieustannie mojego Pana. Wiedziałem już co powinno się we mnie zmienić. W końcu stanąłem przed zborem i złożyłem świadectwo ufności w Bożą miłość i w to, że Pan chce dla mnie wszystkiego co najlepsze, także w tym trudnym czasie. Pamiętam, że cytowałem wtedy słowa apostoła Pawła z Listu do Rzymian Chlubimy się też uciskami, wiedząc, że przeciwności wyrabiają wytrwałość, a wytrwałość siłę charakteru; siła charakteru nadzieję (5,3-4) . Pamiętam także, jak brat prowadzący wówczas nabożeństwo podsumował moje świadectwo dalszym ciągiem tego cytatu: … a nadzieja nie zawodzi. No i nie zawiodła, moja lekcja zakończyła się już kilka dni później.
  To oczywiście Boża łaska, że dał mi tak wniknąć siebie, że mogłem zobaczyć to co On chciał mi pokazać. Ale w przypadku każdego doświadczania Bożych mężów, opisanego w Biblii widzę ten właśnie mechanizm - uczenia. Bóg nie działa na oślep, nie rani nas bez sensu. Chodzi o lekcję. W czasie każdej lekcji mamy się przecież czegoś konkretnego nauczyć. I trzeba to rozpoznawać.

28 stycznia 2019

Życie świra

  Wczoraj obejrzałem „Dzień świra” Marka Koterskiego. Zupełnie nie planowałem tego seansu, mając nikłe przebłyski pamięci z oglądania tego filmu w 2002 roku, wkrótce po jego premierze kinowej. Choć pamiętałem, że nieźle się wtedy bawiłem, to nie miałem w ogóle zaufania do tamtego mnie sprzed lat i moich ówczesnych odczuć. Przecież dopiero kilka lat potem postanowiłem pójść za Jezusem i podporządkować Jemu całe swoje życie.
  Ale przypadkowo włączony film zaczął mnie wciągać. Zacząłem przypominać sobie jak szesnaście lat temu śmiałem się z natręctw i głupoty Adasia Miauczyńskiego, jak identyfikowałem wokół siebie postaci podobne do przedstawionych w filmie. Tylko, że tym razem nie było mi do śmiechu. Reżyser bezbłędnie i okrutnie postawił diagnozę współczesnego człowieka, żyjącego bez Boga. W setkach już chyba recenzji, których dorobił się ten znakomity skądinąd film, nie znajdziemy jednak takiego stwierdzenia. Przeczytamy, że to obraz niespełnionego, niemal pięćdziesięcioletniego inteligenta z przerostem ambicji, którego życie osobiste i kariera zawodowa okazały się porażkami, niedojrzałego emocjonalnie. Tak to rzeczywiście wygląda na poziomie realiów.
  Ale oglądając ten film ponownie już jako narodzony na nowo człowiek widziałem, że charakter, dzieje, relacje głównego bohatera można przypisać każdemu człowiekowi, którego jedynym horyzontem jest doczesność. Miauczyński mieszka w niewielkim mieszkanku na blokowisku, nienawidzi wszystkich, zarówno sąsiadów jak współpracowników czy ludzi przypadkowo spotykanych w sklepie czy autobusie. Nienawidzi tak naprawdę swojej matki, od której nadopiekuńczości nie może i nie chce się uwolnić, nienawidzi swojej byłej żony. Miauczyńskiego napędza nienawiść a jednocześnie go wykańcza. Jest notorycznie zmęczony i wypalony. Nienawiść dopada go także na urlopie na dzikiej plaży, gdzie skupia się nawet na przypadkowej mewie. Nigdy nie słyszał słów Jezusa Przyjdźcie do Mnie wszyscy zapracowani i przeciążeni, Ja wam zapewnię wytchnienie. – Ewangelia Mateusza 11, 28
  Oglądając film było mi coraz bardziej smutno. Odwrotnie niż przed kilkunastu laty, kiedy to bawiłem się coraz lepiej. Choć zdawałem sobie przecież wówczas sprawę, że film w dużej mierze jest także o mnie to uznawałem (jak przypominam sobie), że to nieuchronne, że nie da się tak naprawdę żyć inaczej i że tak żyją wszyscy. Bo nawet, jeżeli komuś w życiu super się powiodło to przecież tkwiąca w nim nienawiść i rozgoryczenie jest tylko uśpione. Dobrze znamy historie bogaczy i celebrytów, traktujących bez litości swoich służących, upijających się i staczających aż do samobójstwa wśród narkotyków. I dopiero po latach przeczytałem, że to prawda, bo bezbożni są jak wzburzone morze, które nie może się uspokoić, a którego wody wyrzucają na wierzch muł i błoto. Nie mają pokoju bezbożnicy — mówi mój Bóg. – Księga Izajasza 57. 20-21
  Dziś przypomina mi się stwierdzenie jednego z kaznodziejów, że po narodzeniu na nowo płaczemy nad tym, z czego wcześniej śmialiśmy się i na odwrót. Tak, to prawda. A ja smuciłem się wczoraj także z powodu mojego ówczesnego stanu. Byłem taki sam jak Adaś Miauczyński, choć młodszy i pewnie lepiej maskujący się. Niegdyś postępowaliście według zwyczaju tego świata i według władcy, który rządzi w powietrzu, ducha, który teraz działa w synach nieposłuszeństwa. Wśród nich i my wszyscy żyliśmy niegdyś w pożądliwościach naszego ciała, czyniąc to, co się podobało ciału i myślom, i byliśmy z natury dziećmi gniewu, jak i inni. Lecz Bóg, który jest bogaty w miłosierdzie, z powodu swojej wielkiej miłości, którą nas umiłował; i to wtedy, gdy byliśmy umarli w grzechach, ożywił nas razem z Chrystusem, gdyż łaską jesteście zbawieni – List apostoła Pawła do Efezjan 2, 2-5; Bo i my byliśmy niegdyś bezrozumni, niewierni, błądzący, wszelakim pożądliwościom i rozkoszom oddani, żyliśmy w złości i w zazdrości, jedni drugim nienawistni i nienawidzący jedni drugich. Ale oto okazała się dobroć i łaskawość Boga, Zbawiciela naszego. Zbawił nas nie dla uczynków sprawiedliwych, które dokonaliśmy, ale z miłosierdzia swego przez obmycie odrodzenia i odnowienia w Duchu Świętym. – List do Tytusa 3, 3-5
  Chwała Bogu, dziękuję Mu, że wyrwał mnie z tego życia świra!
  Najstraszniejsze jest to, że w świecie Miauczyńskiego był Jezus. To imię pojawiało się w jego ustach, co prawda w towarzystwie przekleństw, a w przedpokoju jego mieszkania wisiał krzyż. Przed wyjazdem z domu Adaś całował stopy wiszącej na nim figurki „Jezuska” jak mówił. Ale najbardziej przejmująca była dla mnie scena symbolicznej „modlitwy nienawiści”, którą stojący na balkonach lokatorzy zanosili chóralnie do… Boga (a przynajmniej tak im się wydawało). Modlitwy w której życzyli wszystkim wszystkiego… najgorszego.
  Kilkanaście lat temu nie wyciągnąłem z tego filmu właściwych wniosków. Pozwolił mi tylko poczuć się na chwilę lepiej jako komuś rzekomo lepszemu niż Miauczyński, karmiącemu się „intelektualną rozrywką”, mającemu „dystans” do tego co mnie otacza. Ale nie przejąłem się wtedy prawdą, że krzyż wiszący na ścianie i wieczorna modlitwa nieodrodzonego serca w niczym nie mogą pomóc. Dopiero kilka lat potem inna opowieść, opowieść o prawdziwym Jezusie, który umarł za mnie na prawdziwym krzyżu przemieniła mnie.