Dlaczego było to możliwe? Po pierwsze dlatego, że wiem z
absolutną pewnością, że moja kontuzja była skutkiem Bożego działania – więcej,
Bożej opieki nade mną (i szczegóły tego nie są tematem tego artykułu). To w
oczywisty sposób sprawia, że jako chrześcijanin akceptuję ten Boży wyrok czy
raczej w tym przypadku łaskę.
Po drugie - przymusową abstynencję od aktywności fizycznej
odczytałem i odczytuję coraz wyraźniej jako Bożą odpowiedź na moje coraz
silniejsze wątpliwości. Począwszy od późnej wiosny, gdy temperatura zaczęła
przekraczać kilkanaście stopni a wiatr nie był zbyt dojmujący, starałem się
codziennie przynajmniej na pół godzinki wsiąść na dwa kółka i choćby
przemierzyć trasę do oddalonego o kilka kilometrów parku.
Sprawiało mi to też coraz większą frajdę, czułem się też
coraz lepiej dzięki tym bardzo skromnym ale dość regularnym „treningom”. Jednak
jednocześnie coraz bardziej doskwierało mi uczucie braku czasu dla Boga –
lektura Biblii wydawała mi się coraz częściej zdawkowa i mało satysfakcjonująca
a „najważniejsza” wieczorna modlitwa, którą praktykowałem „od zawsze” stawała
się jakby coraz krótsza i płytsza, pozbawiona radości rozmowy z Ojcem. Wszystko
podpowiadało mi, że winne temu są moje przejażdżki rowerowe, jednak spierałem
się intensywnie z tymi moimi myślami. Przede wszystkim – argumentowałem – to w
tygodniu najczęściej tylko 20-30 minut dziennie (jeżeli już pogoda pozwala).
Takie pół godzinki nie jest przecież w stanie okraść mnie realnie z niczego!
Aby ostatecznie uspokoić moje sumienie starałem się zabierać ze sobą na
przejażdżki psalmy albo chrześcijańskie książki i zaglądać do nich w czasie
krótkich odpoczynków.
Skończyło się gipsem i skończyły się moje dyskusje
wewnętrzne. Dwa miesiące z prawą nogą ważącą według moich odczuć dwa razy tyle
co normalnie pokazały mi, że wcale nie muszę codziennie przejechać się ani
przebiec by czuć się świetnie. Że mogę spędzać całe dnie na lekturze Biblii i tych
książek chrześcijańskich, na które zawsze brakowało mi czasu a także na niczym
nie limitowanym czasie ze Słowem Bożym. Ale najważniejsze było odkrycie na nowo
radości płynącej z modlitwy, która nie jest ograniczana faktem, że już przecież
trzeba iść spać bo rano do pracy. Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że dobrze
mi tak mówić, bo przecież faktycznie nie musiałem wtedy wstawać o szóstej z
racji zwolnienia lekarskiego. Oczywiście, ale zrozumiałem też, że nie tutaj
tkwi sedno.
A zatem gdzie? Czy jako chrześcijanin powinienem wyrzec się
przejażdżek rowerowych a nawet w przypływie radykalizmu sprzedać sprzęt? Jak
miałem pogodzić z sobą to, co wydawało mi się nie do pogodzenia? Dwa miesiące
to dużo czasu i jeżeli człowiek pozwala Bogu przemawiać i otwiera swoje uszy to
może przez ten czas sporo usłyszeć.
Tak naprawdę dotykamy tutaj dylematu, który w mniejszym lub
większym stopniu obecny jest w każdym dojrzałym chrześcijaninie. Ile czasu mam
(jestem w stanie, powinienem) poświęcać codziennie dla Boga (wliczając w to
czytanie Biblii, modlitwę, rozważania Słowa, słuchanie kazań itp.) a ile mogę
(znamienna różnica w czasownikach) poświęcić na rozrywki, sport, wycieczki
itp.? Czasami ten dylemat może nawet pozostawać niewyartykułowany ale
najczęściej jest obecny.
Wielki misjonarz Hudson Taylor kiedy przygotowywał się do
swojej służby w Chinach i wytrwale studiował medycynę zobaczył z przerażeniem,
że dominuje to w jego rozkładzie dnia i w jego myślach. Powziął postanowienie,
że co najmniej tyle czasu co na studia będzie poświęcał na Słowo Boże i
modlitwę. Piękne, ale czy mamy takie osobiste decyzje i prowadzenie
dogmatyzować? Czy powinienem odczuwać wyrzuty sumienia za każdym razem, gdy
jadę na wycieczkę albo włączam mecz w telewizji?
Nie sposób przecież przejść obojętnie wobec słów, które sam
Pan Jezus nazwał najważniejszym przykazaniem: „Masz zatem kochać Pana, swojego Boga, całym swoim sercem, z całej
swojej duszy, każdą swoją myślą i ze wszystkich swych sił.” (Ew. Marka 12, 30
– przywołanie słów z 5 Ks. Mojżeszowej 6, 5). Choć jesteśmy „nie pod zakonem ale pod łaską” (List do
Rzymian 6, 14) to przecież te słowa nas zobowiązują, bo wskazują na to co podoba
się naszemu Bogu, czego On oczekuje po postawie Swoich dzieci. Czy zatem
traktować to dosłownie i spędzać całe dnie na kolanach i z Biblią w ręku?
Ja zrozumiałem (doczytałem się na nowo w Słowie Bożym), że
Bogu należne są pierwociny. Że zostawianie resztek (w moim przypadku resztek
sił, czasu, ochoty) nieuchronnie prowadzi do rozczarowania i do niczego
dobrego. Dlatego efektem mojego dwumiesięcznego bliskiego kontaktu z gipsem są
pewne przemyślenia ale także konkretne postanowienia – najpierw modlitwa,
najpierw Biblia (i to nie lektura „po łebkach”) i rozmyślanie nad Słowem a
dopiero potem wszystko inne. Ale także wniosek, że poświęcanie Bogu każdej
mojej myśli i wszystkich moich sił nie wyklucza jakiejkolwiek „nieświętej”
aktywności. Warto przypomnieć tu wezwanie apostoła Pawła „Nieustannie się módlcie” (1 List do Tesaloniczan 5,17). Przecież
Paweł nie wzywał do ciągłego życia na kolanach ale do pewnej postawy serca. I
to ona właśnie jest kluczem do życia, które podoba się Jezusowi, do rozwiązania
„dylematu wolnego czasu”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz