Kilka razy w ostatnim okresie zdarzyło mi się słyszeć, jak
ludzie nie mający żywej społeczności z Jezusem i nie rozumiejący istoty Jego
ofiary mówili o „mszy” w naszym zborze. Dodatkowo niedawna rozmowa z braćmi na
ten temat sprawiła, że zacząłem się nad tym jeszcze bardziej zastanawiać.
Zgromadzenia ludu Bożego, chrześcijan, którzy zawierzyli
całkowicie Bogu i uznali w pełni zbawczą śmierć Jezusa za grzechy każdego, kto
w Niego uwierzył, nie są żadną mszą. Termin „msza” (łacińskie „missa”) od
wieków używany jest przez kościół katolicki, a najważniejszym punktem tej mszy,
jej istotą, jest tzw. eucharystia, czyli rzekome przeistoczenie hostii w ciało
Jezusa. Często nawet zamiast „msza” katolicy (a raczej częściej księża
katoliccy) używają terminu „eucharystia”.
W tym wymiarze zgromadzenie ludzi narodzonych na nowo,
całkowicie poddanych Jezusowi i wiernych bez żadnego „ale” Jego Słowu nie może
być nazywane mszą. Nie ma tu mowy o żadnej eucharystii, żadnym przeistoczeniu.
W centrum jest Jezus, który raz umarł 2000 lat temu za grzechy tych, którzy w
Niego uwierzyli, a nie rzekoma ofiara z opłatka. Jezusa uwielbiamy, do Niego
modlimy się, Jemu składamy hołd i dziękczynienie. On wszedł raz na zawsze do
świątyni nie z krwią kozłów i cielców, ale z własną krwią swoją, dokonawszy
wiecznego odkupienia (List do Hebrajczyków 9:12). Albowiem Chrystus nie wszedł do świątyni zbudowanej rękami,
która jest odbiciem prawdziwej, ale do samego nieba, aby się wstawiać teraz za
nami przed obliczem Boga; I nie dlatego, żeby wielekroć ofiarować samego
siebie, podobnie jak arcykapłan wchodzi do świątyni co roku z cudzą krwią, gdyż
w takim razie musiałby cierpieć wiele razy od początku świata; ale obecnie
objawił się On jeden raz u schyłku wieków dla zgładzenia grzechu przez
ofiarowanie samego siebie. A jak postanowione jest ludziom raz umrzeć, a potem
sąd, tak i Chrystus, raz ofiarowany, aby zgładzić grzechy wielu, drugi raz
ukaże się nie z powodu grzechu, lecz ku zbawieniu tym, którzy go oczekują. (List
do Hebrajczyków 9:24–28)
Dlatego, że jest to modlitewne zgromadzenie wiernych
nazywamy te spotkania po prostu nabożeństwami, co zgodne jest w pełni nawet ze
słownikową definicją, nie mówiąc o zgodzie z naszym rozumieniem istoty tych
spotkań.
A jednak gdy słyszę od kogoś np. pytanie „O której macie
msze?” to poprawianie rozmówcy nie jest moim pierwszym odruchem. Zdaję sobie
bowiem sprawę, że dla niego zapewne oczywiste jest, że niedzielne
przedpołudniowe zgromadzenie w kościele może być nazywane tylko mszą. Mówienie,
że to nie msza tylko nabożeństwo może być jedynie rozumiane jako dziwaczne upieranie
się przy innym nazewnictwie.
A tu chodzi o meritum, o samą głęboką przyczynę stosowania
takiego a nie innego terminu. Tą przyczyną jest po prostu Słowo Boże i całkowita
wierność i posłuszeństwo Jemu. Ktoś, kto pozna to Słowo i zaakceptuje je w 100 procentach, zapragnie bliskości z
Jezusem, ten sam zrozumie, że nie będzie uczestniczyć w mszach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz